§ Cook Robin - Stan terminalny, Kuciapka123
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
tytuł: "Stan terminalny"
autor: Robin Cook
Przełożyła
MARTA LEWANDOWSKA
Sean Murphy, mimo dwudziestu ośmiu lat i osiągnięć naukowych, jest wciąż
lekkoduchem. Gdy pojawia się szansa praktyki w ośrodku leczącym rzadki typ
nowotworu, gotów jest porzucić swoją dziewczynę. Janet Reardon, zdecydowana
ratować ich związek, wyrusza jednak za nim do odległego Miami. Na miejscu odkrywają,
że bynajmniej nie egocentryzm Seana stanowi dla nich zagrożenie. Gdy Murphy wpada
na ślad afery związanej z projektem badawczym, jego sytuacja w Forbes Cancer Center
gwałtownie się pogarsza. Wszystkiemu bacznie przyglądają się powiązani z yakuzą
japońscy sponsorzy ośrodka, a w szpitalu działa niezrównoważony psychicznie seryjny
morderca...
Wszelką korespondencję do Wydawnictwa PRIMA prosimy kierować pod adres:
skr. pocztowa 55, 02-792 Warszawa 78; tel./fax (22) -406-184
Tytuł oryginału: TERMINAL
Copyright (c) 1993 by Robin Cook
Copyright (c) for the Polish edition by Wydawnictwo PRIMA 1994
Copyright (c) for the Polish translation by Marta Lewandowska 1994
Cover illustration used by arrangement with G J*. Putnam's Sons Inc.
& Artists Associates, New York
Ilustracja na okładce: Don Brautigam
Opracowanie graficzne okładki: Studio PRIMA
Redakcja: Helena Klimek
Redakcja techniczna: Janusz Festur
ISBN 83-85855-29-7
Wydawnictwo PRIMA. Warszawa 1994
Objętość 19,0 ark. wyd., 21,0 ark. druk.
Skład: Zakład "KotoneT w Łomiankach
Druk i oprawa: Drukarnia Wojskowa w Łodzi
Dla Jean z miłością i podziwem
Podziękowania
Pragnę podziękować doktorowi Matthewowi Bankowskiemu za cierp-
liwość i wielkoduszność, z jaką znosił moje pytania dotyczące jego dzie-
dziny, oraz za to, że zechciał przeczytać i skomentować rękopis "Stanu
terminalnego".
Chciałbym także podziękować za jej nieoceniony wkład mojej przyjaciół-
1
ce i wydawcy, Phyllis Grann. Przepraszam za moje spóźnialstwo, które
być może skróci jej życie.
Wreszcie chciałbym podziękować pracownikom wydziałów nauk pod-
stawowych College of Physicians and Surgeons w Columbia University,
którzy wyposażyli mnie w wiedzę pozwalającą zrozumieć i docenić błys-
kawiczny rozwój biologii molekularnej.
Wiedza bez sumienia to upadek duszy
Francois Rabelais
Prolog
4 stycznia, poniedziałek
godzina 7.05
Helen Cabot powoli budziła się ze snu, gdy świt wynurzał się
z zimowego mroku otulającego Boston w stanie Massachusetts.
Palce bladego, anemicznego światła rozgarniały ciemność sypialni
na drugim piętrze domu jej rodziców przy Louisburg Square. Nie
od razu otworzyła oczy, rozkoszując się puchowym okryciem łoża
pod baldachimem. W swej błogości szczęśliwie nie była świadoma
straszliwych zjawisk zachodzących głęboko we wnętrzu jej mózgu.
Te ferie nie należały do najbardziej udanych. Aby nie stracić
żadnych zajęć w Princeton, gdzie niedawno rozpoczęła studia,
Helen zaplanowała zabieg abrazji na okres między Bożym Naro-
dzeniem a Nowym Rokiem. Lekarze twierdzili, że usunięcie pa-
tologicznie rozrośniętego endometrium wyściełającego jamę macicy
położy kres gwałtownym atakom kurczowych bólów, które obez-
władniały ją podczas każdej miesiączki. Zapewniali także, że jest
to zabieg rutynowy. Ale ten nie był.
Odwróciwszy głowę, Helen spojrzała w łagodne światło poranka
sączące się przez koronkowe firanki. Nie przeczuwała, że zawisła
nad nią zguba. Prawdę powiedziawszy, po raz pierwszy od wielu
dni czuła się dziś lepiej. Mimo że sam zabieg przebiegł gładko,
z niewielkim tylko pooperacyjnym dyskomfortem, trzeciego dnia
wystąpiły nieznośny ból i zawroty głowy, gorączka, i, co najbar-
dziej niepokojące - bełkotliwa mowa. Dzięki Bogu objawy te
ustąpiły równie szybko, jak się pojawiły, ale rodzice nalegali, by
poszła na umówioną wizytę u neurologa w Massachusetts General
Hospital.
Pogrążającą się znowu w sen dziewczynę dobiegło ledwo słyszal-
ne klikanie klawiatury komputera ojca. Jego gabinet sąsiadował
z sypialnią Helen. Otworzyła oczy, tylko by spojrzeć na zegarek,
9
i stwierdziła, że właśnie minęła siódma. Zdumiewające, jak ciężko
ojciec pracuje. Jako założyciel i dyrektor generalny jednej z naj-
potężniejszych firm software'owych na świecie, mógł sobie po-
zwolić, by spocząć na laurach. Ale nie zrobił tego. Miał powołanie,
2
które przyniosło rodzinie niewiarygodne bogactwo i wpływy.
W radosnym poczuciu bezpieczeństwa, jakie dawały jej te wa-
runki, Helen nie brała pod uwagę, że przyroda nie ma względów
dla chwilowego bogactwa czy władzy. Przyroda działa według
własnego kalendarza. W mózgu Helen bez jej wiedzy zaszło zjawi-
sko zaprogramowane przez cząsteczki DNA, z których składały
się jej geny. Tego właśnie dnia, na początku stycznia, cztery geny
w kilku neuronach jej mózgu przerzuciły się na produkcję pewnych
zakodowanych białek. Neurony te nie dzieliły się od czasów nie-
mowlęctwa Helen i tak powinno być nadal. Tymczasem teraz te
cztery geny i ich białkowe produkty zmusiły neurony, by się
podzieliły i by dzieliły się dalej i dalej. Wyjątkowo złośliwy nowo-
twór zagroził jej życiu. W wieku dwudziestu jeden lat Helen Cabot
była nieuleczalnie chora i nie miała o tym pojęcia.
4 stycznia,
godzina 10.45
Przy akompaniamencie cichego warkotu Howard Price wysunął
się z brzuszyska nowiutkiego tomografu rezonansu magnetycznego
University Hospital w Saint Louis. Nigdy w życiu nie był tak
przerażony. Szpitale i lekarze zawsze budzili w nim lekki niepokój,
ale teraz, gdy był chory, ten lęk rozwinął się w pełni i dosłownie
go obezwładniał.
Przez czterdzieści siedem lat swego życia Howard cieszył się
doskonałym zdrowiem aż do tego feralnego dnia w połowie paź-
dziernika, kiedy to w półfinale dorocznego turnieju tenisowego
Belvedere Country Club rzucił się na siatkę. Dał się słyszeć cichy
trzask i Howard runął sromotnie, a nie odebrana piłka przeszy-
bowała nad jego głową. Pękło mu więzadło krzyżowe przednie
w prawym kolanie.
Tak się zaczęło. Leczenie kolana okazało się łatwe. Mimo drob-
nych problemów, które lekarze określili jako następstwa ogólnego
znieczulenia, Howard po zaledwie kilku dniach wrócił do pracy.
Było to dla niego bardzo ważne. Prowadził jedną z największych
w kraju firm produkujących samoloty, co nie jest łatwe w czasach
ostrych cięć w budżecie obronnym.
10
Z głową wciąż unieruchomioną w przypominającym imadło
urządzeniu tomografu, Howard nie był świadom obecności tech-
nika, dopóki ten nie przemówił.
— Wszystko w porządku? - spytał zabierając się do uwolnienia
głowy Howarda.
— W porządku - zdołał odpowiedzieć Howard. Kłamał. Serce
waliło mu ze strachu. Bał się wyniku badania. Za szklaną prze-
grodą dostrzegał grupkę osobników w białych fartuchach, którzy
wpatrywali się w monitor. Jednym z nich był jego lekarz, Tom
Folger. Wszyscy coś sobie pokazywali, gestykulowali i, co było
3
najbardziej niepokojące, kręcili głowami.
Kłopoty zaczęły się poprzedniego dnia. Howard obudził się
z bólem głowy, co mu się rzadko zdarzało, jeśli nie "zatankował",
a nic podobnego się nie zdarzyło. Właściwie nie pił w ogóle od
sylwestra. Wziął aspirynę i zjadł lekkie śniadanie, po czym ból
ucichł. Ale później tego samego rana, w samym środku zebrania
zarządu, bez żadnych sygnałów ostrzegawczych nagle zwymioto-
wał. Atak był tak gwałtowny i tak nieoczekiwany, nie poprzedzony
nudnościami, że nawet nie zdążył odchylić się w bok. Ku jego
najwyższemu wstydowi nie strawione śniadanie rozprysło się po
stole konferencyjnym.
Oswobodzony, Howard spróbował usiąść, ale ruch sprawił, że
ból głowy powrócił z pełną siłą. Opadł z powrotem na stół i leżał
z zamkniętymi oczami, aż lekarz łagodnie dotknął jego ramienia.
Tom był jego lekarzem rodzinnym od ponad dwudziestu lat. Przez
te lata stali się dobrymi przyjaciółmi i doskonale się poznali.
Howardowi nie spodobało się to, co wyczytał z twarzy Toma.
— Niedobrze, prawda? - spytał.
— Zawsze byłem z tobą szczery, Howardzie...
— Więc nie zmieniaj się teraz - wyszeptał Howard. Nie chciał
usłyszeć reszty, ale musiał.
— To nie wygląda dobrze - przyznał Tom. Nadal trzymał
dłoń na ramieniu Howarda. - Są mnogie guzy. Ściśle mówiąc
trzy. Przynajmniej tyle udało nam się zobaczyć.
— O Boże! - jęknął Howard. - To nieuleczalne, prawda?
— Na tym etapie nie powinniśmy wypowiadać się w taki spo-
sób - odpowiedział Tom.
— Diabła tam, nie powinniśmy - warknął Howard. - Przed
chwilą powiedziałeś, że zawsze byłeś ze mną szczery. Zadałem ci
proste pytanie. Mam prawo wiedzieć.
- Skoro nalegasz, muszę odpowiedzieć: Tak, to może być
nieuleczalne. Ale nie wiemy na pewno. Na razie mamy przed sobą
11
mnóstwo pracy. Po pierwsze musimy się dowiedzieć, skąd to
wyszło. Wieloogniskowość zmian sugeruje, że pochodzą z jakiegoś
innego narządu.
- A więc bierzmy się za to - rzekł Howard. - Jeśli jest
jakakolwiek szansa, chcę pokonać to paskudztwo.
4 stycznia,
godzina 13.25
Gdy Louis Martin obudził się w sali pooperacyjnej, czuł się tak,
jakby gardło miał przypalone palnikiem acetylenowym. Nieraz
miewał bóle gardła, ale żaden nawet nie przypominał tego, co
odczuwał teraz, po zabiegu, ilekroć próbował przełknąć ślinę. Co
gorsza, usta miał suche jak serce Sahary.
Pielęgniarka, która zmaterializowała się przy jego łóżku naj-
4
wyraźniej znikąd, wyjaśniła mu, że to przykre uczucie spowodo-
wała rurka dotchawicza, którą anestezjolog założył mu przed
operacją. Dała mu do possania wilgotny gazik i ból się zmniejszył.
Zanim Louis został przewieziony z powrotem do swojego po-
koju, pojawił się inny ból, umiejscowiony gdzieś między nogami
i promieniujący do krzyża. Znał jego źródło. To było miejsce jego
zabiegu, częściowego usunięcia przerośniętego gruczołu krokowe-
go. To draństwo zmuszało go do wstawania, żeby oddać mocz,
cztery albo i pięć razy w ciągu nocy. Umówił się na operację na
dzień po Nowym Roku. Był to tradycyjnie okres zastoju w in-
teresach komputerowego olbrzyma na północ od Bostonu, którym
zarządzał.
Właśnie w chwili gdy ból zaczął go obezwładniać, inna pielęg-
niarka podała mu Demerol przez wenflon wciąż tkwiący w jego
lewej ręce. Na sterczącym w głowie jego łóżka stojaku w kształcie
litery T wisiała butelka z płynem dożylnym.
Demerol pogrążył go z powrotem w narkotycznym śnie. Nie
bardzo wiedział, ile czasu minęło, gdy znów wyczuł czyjąś obecność
u wezgłowia. Żeby otworzyć oczy, musiał użyć całej siły, jaką
dysponował; powieki ciążyły mu jak ołów. Pielęgniarka majst-
rowała przy plastikowym drenie biegnącym od butelki z płynem
infuzyjnym. W prawej ręce miała strzykawkę.
- Co to jest? - wymamrotał Louis. Głos miał jak pijany.
Pielęgniarka uśmiechnęła się do niego.
- Wygląda na to, że wypił pan o jednego za dużo- powie-
działa.
Louis zamrugał powiekami, próbując skupić wzrok na śniadej
12
twarzy kobiety. Pod wpływem narkotyków postać pielęgniarki
rozmazywała mu się przed oczami. Ale co do jego głosu, miała
rację.
- Nie potrzebuję więcej leków przeciwbólowych - zdołał
powiedzieć. Wspierając się na łokciu wydźwignął się do pozycji
półsiedzącej.
— To nie jest lek przeciwbólowy - odpowiedziała pielęgniarka.
— Och - rzekł Louis. Gdy pielęgniarka szykowała zastrzyk,
z wolna uprzytomnił sobie, że nadal nie wie, co ma dostać. -
Co to za lekarstwo? - spytał.
— O, to cudowne lekarstwo - odparła, szybko zakrywając
strzykawkę. - Obniża poziom ciekawości we krwi.
Louis zaśmiał się mimo woli. Już miał zadać następne pytanie,
ale pielęgniarka, uspokajającym gestem ściskając go za ramię,
powiedziała:
- To antybiotyk. Teraz niech pan zamknie oczy i odpoczywa.
Louis opadł z powrotem na łóżko. Zachichotał. Lubił ludzi
z poczuciem humoru. Powtarzał sobie w myśli słowa pielęgniarki:
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]