(Marianna 01) - Marianna. Gwiazda Napoleona - Juliette Benzoni(1), Benzoni Juliette

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
JULIETTE BENZONI
Marianna Gwiazda
Napoleona
PROLOG
1793
Samotne serce
Końcem laski Ellis Selton poruszyła przygasające polana.
Natychmiast pojawił się płomień, polizał drewno i zwinąwszy się
niczym ognista żmija wystrzelił w górę ku czarnym czeluściom
kominka. Ellis z westchnieniem opadła na oparcie fotela. Tego
wieczoru złorzeczyła całemu światu, a najwięcej samej sobie.
Powtarzało się to zawsze wtedy, gdy ciężar samotności wydawał
się jej zbyt przytłaczający.
Gwałtowne porywy wichru kołysały wierzchołkami wysokich
drzew w parku, wirowały wokół pałacu i dmąc w kominy
dobywały z nich przeciągłe jęki. Nawałnica obudziła drzemiące
w głębi ziemi odwieczne odgłosy, które zdawały się wyłaniać z
pomroki dziejów i unosić ku samotnej starej pannie, ostatniej z
rodu Seltonów. Nie było mężczyzn, którzy objęliby szlacheckie
dziedzictwo, nie było aroganckich, wesołych chłopców, chwatów
o donośnych głosach i twardych karkach - oni by ten ciężar
unieśli bez najmniejszego wysiłku. Ale nie został już nikt prócz
Ellis, trzydziestoośmioletniej panny utykającej na jedną nogę,
kulawej Ellis, której nikt nigdy nie wyznał miłości. Wprawdzie
bez trudu mogłaby wyjść za mąż, ale ci wszyscy, których wabiła
jej fortuna i przepych okazałego Selton Hall, wzbudzali w niej
zbyt wiele niechęci, by potrafiła z rezygnacją poddać się władzy
któregoś z nich. Kolejne doświadczenia pogłębiały tylko jej
pogardę i tak oto stała się pustelnicą, odzianą w surową, szarą
suknię, żyjącą wspomnieniami i zamkniętą w swej dumie.
Gdy ucichło na chwilę wycie wiatru, z głębi parku dobiegł
przytłumiony dźwięk dzwonka. Duży pies, śpiący przy nogach
Ellis, otworzył jedno oko. Napotkawszy wzrok swej pani,
warknął głucho.
- Spokój! - mruknęła, kładąc dłoń na głowie zwierzęcia. - To
pewnie spóźniony służący albo jakiś wieśniak, który przyszedł
do starego Jima.
Drapiąc jedwabistą sierść na psiej głowie, zamierzała
powrócić do swych rozmyślań, lecz pies wciąż nie układał się do
snu i nasłuchiwał z uniesioną głową, jakby instynkt kazał mu
śledzić każdy krok przybysza nadchodzącego przez omiatany
podmuchami wiatru park. Wreszcie zachowanie zwierzęcia
zaintrygowało Ellis.
- Czyżby jakiś gość? Kto mógłby przyjść o tej porze?
Odpowiedź przyniosło po kilku chwilach pojawienie się
Parry'ego, majordomusa. Sługa, będący zwykle uosobieniem
godności i pogody ducha, tym razem wyglądał na wielce
wzburzonego.
- Milady, jest tu jakiś człowiek, przybył z daleka i nalega,
ażeby milady zechciała go przyjąć.
- A któż to znowu? Czego chce? Wydajesz się doprawdy
nieswój, Parry.
- Bo też to niecodzienny gość, milady, z tego rodzaju ludzi,
których rzadko przyjmujemy. Długo musiał nalegać, zanim
zgodziłem się zakłócić spokój milady i...
- Do rzeczy, Parry, do rzeczy! - zawołała Ellis, niecierpliwie
stukając laską o podłogę. - Jeżeli nadal będziesz plątać się w
niedomówieniach, to, dalibóg, nigdy się nie dowiem, o co
chodzi. Skoro już „zgodziłeś się zakłócić mi spokój", niechże
przynajmniej dowiem się, w jakim celu.
Majordomus do tego stopnia stracił głowę, że zanim
odpowiedział, pozwolił sobie na szpetny grymas. Potem zaś, z
właściwą sobie dystynkcją, starając się, by zabrzmiało to
należycie lekceważąco, wycedził:
- To Francuz, milady, ksiądz katolicki!... Przyniósł ze sobą
niemowlę!
- Co?... Czyś ty rozum postradał, Parry?
Ellis zerwała się z fotela. Twarz jej zszarzała, przybierając
barwę sukni, niebieskie oczy pod gęstymi rudymi brwiami
zabłysły gniewnie.
- Ksiądz? Z dzieckiem? Pewnie jakiś uciekinier ścigany
przez policję, próbujący ukryć owoc grzechu! W dodatku
Francuz!... Jeden z tych nędzników, którzy mordują szlachtę i
obcinają głowy swym panom! I ty myślisz, że ja przyjmę u siebie
coś takiego?
Jako gorliwa protestantka Ellis Selton nie lubiła katolików i
wobec ich kapłanów żywiła odrazę, wynikającą w dużej mierze z
głębokiej nieufności. W miarę jak mówiła, jej głos wzbierał coraz
gwałtowniejszą złością i wkrótce, zapomniawszy o spokojnej
intonacji, której wymagało dobre wychowanie, podniosła głos
do wysokiego, przenikliwego krzyku. Już miała polecić
Parry'emu, by kazał intruzowi iść precz, gdy do biblioteki -
ledwie majordomus lekko pchnął drzwi - wszedł niewysoki,
czarno odziany mężczyzna, niosąc w ramionach spore
zawiniątko.
- Myślę jednak, że przyjmie pani to „coś" - odezwał się
łagodnym głosem. - Nie odrzuca się tego, co Bóg zesłał.
Przybysz był drobny, niemal filigranowy. Jego twarz
sprawiała trochę niepokojące wrażenie, lecz wynikało to z faktu,
że pokrywała ją gruba warstwa brudu i kilkudniowy zarost.
Zadarty nos, który zwykle nadaje twarzy wyraz nieco ironiczny i
arogancki, teraz, zważywszy na mizerny stan jego właściciela,
sprawiał wrażenie wprost tragiczne. Wszelako zarówno przed
brzydotą, jak i banalnością ratowały tę twarz ogromne, szare
oczy, bardzo piękne i błyszczące niezwykłym blaskiem, łagodne i
zarazem głębokie, dodające uroku inteligentnej fizjonomii
nieznajomego. Lady Selton, pomimo gniewu, zauważyła także
delikatne dłonie i wąskie stopy, niezawodne znaki rozpoznawcze
szlachetnej rasy. Spostrzeżenie to nie złagodziło wszakże jej
wzburzenia. Blada przed chwilą twarz mocno spąsowiała.
- Jeśli dobrze zrozumiałam - rzuciła drwiąco - to sam Bóg
pana tutaj przysyła? Gratulacje, mój poczciwcze, nie brak ci
tupetu!
Parry, zawołaj no tu ludzi, niech wyrzucą za drzwi tego oto
boskiego posłańca... razem z bękartem, którego ukrywa pod
peleryną!
Nie wątpiła, że jej słowa przestraszą nieznajomego, lecz on
wcale nie wyglądał na zbitego z tropu. Nie straciwszy
kontenansu, potrząsnął tylko głową, patrząc prosto w oczy
rozjuszonej starej panny.
- Mnie, milady, może pani kazać wyrzucić, jeśli taka wola -
odrzekł, wydobywając spomiędzy fałd płaszcza przyniesione ze
sobą śpiące dziecko. - Proszę tylko, by przyjęła pani to, co Bóg
pani zsyła. Ja sam zdaję się na boskie miłosierdzie i nie o sobie
bynajmniej mówiłem, lecz jedynie o tej...
- Pańscy protegowani mnie nie interesują. Mam swoich
własnych biedaków!
- ... tej oto - ciągnął nieznajomy, nie tracąc wątku i nadając
głosowi uroczysty ton - Mariannie Elżbiecie d'Asselnat, która
jest pani siostrzenicą.
Na Ellis Selton spadło to jak grom z jasnego nieba. Laska,
na której się wspierała, z suchym stukotem osunęła się na
podłogę, lecz Ellis nawet nie drgnęła, by ją podnieść. W trakcie
swej przemowy mężczyzna zrzucił z ramion zrudziały,
przemoczony deszczem, mocno sfatygowany płaszcz i przysunął
się do kominka. Odblask ognia oświetlił twarz głęboko
uśpionego, kilkumiesięcznego niemowlęcia, spoczywającego w
zniszczonym beciku.
Ellis otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, lecz nie
wydała żadnego dźwięku. Osłupiałym z przerażenia wzrokiem
powiodła od śpiącego dziecka do twarzy nieznajomego i na
koniec jej oczy spoczęły na Parrym, który z szacunkiem podawał
jej laskę. Pochwyciła ją niczym ostatnią deskę ratunku, ściskając
uchwyt tak mocno, aż pobielały stawy jej dłoni.
- Zostaw nas, Parry! - mruknęła głosem dziwnie niskim i
schrypniętym.
Gdy za majordomusem zamknęły się drzwi, lady Selton
spytała:
- Kim pan jest?
- Jestem kuzynem markiza d'Asselnat... a także chrzestnym
ojcem Marianny. Nazywam się Gauthier de Chazay, ksiądz
Gauthier de Chazay - uściślił, lecz w jego głosie nie było nawet
śladu wyzwania.
- Wobec tego zechce mi ksiądz wybaczyć to powitanie. Nie
mogłam się domyślić... Ale... - ożywiła się - powiedział ksiądz, że
to dziecko jest moją siostrzenicą...
- Marianna jest córką pani siostry, Anny Selton, i markiza
Piotra d'Asselnat, jej męża. A jeśli przybyłem tu, milady, by
prosić o ratunek i protekcję dla dziecka, to dlatego, że pozostało
mu na świecie już tylko pani czułe serce... i moje!
Powoli, nie odrywając wzroku od księdza, Ellis cofnęła się, a
gdy jej drżąca ręka napotkała poręcz fotela, ciężko się nań
osunęła.
- Co się stało? Gdzie jest moja siostra... mój szwagier?
Skoro przyniósł mi ksiądz ich dziecko, to pewnie...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • ewunia87.pev.pl