§ Hinshelwood Tom - Kontrakt,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Tom Hinshelwood
Kontrakt
The Contract
Tłumaczenie
Joanna Przyjemska
R
OZDZIAŁ
1
BUKARESZT, RUMUNIA
ŚRODA 07:11 CZASU ŚRODKOWOEUROPEJSKIEGO
To był dobry ranek, żeby zabić. Było zimno. Gęste szare chmury przesłaniały słońce; miasto
wydawało się ciche i ciemne. Takie właśnie lubił. Szedł swobodnym krokiem, bez pośpiechu
- wiedział, że doskonale obliczył czas. Zaczął padać drobny deszcz. Tak, doskonały dzień na
zabójstwo.
Ulicą przejechała śmieciarka, jej światła migały pomarańczowo, wycieraczki
pracowały energicznie, aby zetrzeć z szyb poranny deszcz. Z tyłu szła grupka śmieciarzy;
trzymali dłonie pod pachami, by je ogrzać, podczas gdy samochód podjeżdżał do ułożonej na
chodniku kolejnej sterty worków. Rozmawiali i żartowali.
Przeszedł szybko przez gęstniejącą w wiosennym powietrzu chmurę spalin. Jego kroki
zwróciły uwagę mężczyzn i na chwilę przerwały ich pogawędkę. Przez kilka sekund czuł na
sobie ich wzrok.
Niewiele mogli zauważyć. Był wytwornie ubrany: długi wełniany płaszcz, pod spodem
ciemnoszary garnitur, czarne skórzane rękawiczki, eleganckie buty na grubej podeszwie. W
lewej ręce trzymał pomalowaną na metaliczny kolor teczkę. Ciemne włosy miał krótko
przystrzyżone, podobnie jak brodę. Pomimo zimna zapiął płaszcz tylko na dwa guziki.
Wyglądał po prostu jak biznesmen spieszący do pracy - i rzeczywiście był biznesmenem,
choć specyficznym; wątpił, czy ci ludzie odgadliby, jaki jest jego zawód.
Pojazd zadudnił za jego plecami, więc szybko obejrzał się przez lewe ramię; zobaczył
podarte czarne plastikowe torby i odpadki rozsypane na ulicy. Śmieciarze zaklęli i zaczęli
pospiesznie je zbierać, by wiatr nie zdążył ich rozwiać.
Mężczyzna przeszedł na drugą stronę jezdni, dotarł do skrzyżowania, następnie szedł
równoległą ulicą aż do dużego kompleksu apartamentowców, przewyższających o kilka pięter
sąsiednie domy. Z monochromatycznych brązowych ścian wystawały balkony i anteny
satelitarne.
Kiedy wchodził po schodkach do budynku, upewnił się, że nie wygląda na człowieka,
któremu się spieszy.
W holu było ciemno - paliła się tylko połowa lamp na suficie, jedna z nich migała.
Znajdowały się tam dwie windy, ale jeśli tylko mógł, nie korzystał z nich, więc skierował się
w stronę klatki schodowej. Bez wielkiego wysiłku pokonał dwadzieścia dwa piętra i znalazł
się na najwyższym.
Kiedy był już blisko wejścia prowadzącego na dach, dobiegł go hałas nadjeżdżającej
windy, potem stukot obcasów. Poczekał kilka sekund. Usłyszał brzęk kluczy i skrzypnięcie
otwieranych drzwi. Chwila ciszy i drzwi się zamknęły.
Szedł dalej. Korytarz ciągnący się za klatką schodową był długi i prosty. Posadzkę
pokrywało brudne linoleum, a wyblakła farba na ścianach zaczynała się łuszczyć.
Było chłodno, a w powietrzu unosił się zapach detergentu. Na końcu, tam, gdzie
korytarz przecinał się z innym, biegnącym prostopadle do niego, znajdowały się drzwi z
tabliczką: „Pomieszczenie gospodarcze”. Mężczyzna postawił teczkę na ziemi i wyjął z
kieszeni kostkę masła, którą zabrał z pobliskiej restauracji. Przez minutę starannie smarował
zawiasy w drzwiach, po czym schował opakowanie do kieszeni.
Następnie sięgnął po klucz dynamometryczny i cienki zakrzywiony wytrych. Zamek
był znacznie lepszy niż większość zatrzasków tego rodzaju, ale otworzył go w niecałą minutę.
Gdzieś z tyłu usłyszał trzask otwieranych drzwi, więc szybko wsunął narzędzia do
kieszeni.
Ktoś powiedział coś po rumuńsku. Człowiek z teczką władał kilkoma językami, ale
tym akurat nie. Przez chwilę stał twarzą do drzwi, na wypadek gdyby się okazało, że tamten
zwraca się do kogoś znajdującego się w mieszkaniu. Istniało prawdopodobieństwo - co
prawda niewielkie - że będzie musiał coś zrobić z tym przypadkowym świadkiem.
Znowu usłyszał ten sam gruby, chropowaty głos. Wciąż stojąc tyłem do mówiącego,
mężczyzna sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza. Wołanie powtórzyło się, tym razem
głośniej.
Wyjął rękę z kieszeni i przycisnął ją do boku, tak, aby tamten jej nie widział. Z głową
pochyloną do przodu i oczami ukrytymi pod osłoną brwi odwrócił się, by zobaczyć, kto do
niego krzyczy.
To był potężnie zbudowany mężczyzna z kilkudniowym zarostem. Stał, opierając się
tłustymi rękami o drzwi. Spojrzał na przybysza i trzęsącą się ręką wyjął papierosa z ust. Na
linoleum spadła kupka popiołu.
Znowu coś powiedział, powoli i bełkotliwie. Był pijany - czyli niegroźny.
Człowiek z teczką zignorował natręta i poszedł dalej korytarzem, zanim ten zdążył
narobić jeszcze więcej hałasu. Mieszkaniec bloku obserwował go, dopóki nie zniknął mu z
oczu. Dopiero wtedy, drapiąc się po głowie, wrócił do mieszkania.
Mężczyzna usłyszał za sobą charakterystyczny dźwięk zamykanych drzwi i się
zatrzymał. Cofnął się po cichu, zajrzał na korytarz, a gdy upewnił się, że nikogo tam nie było,
przycisnął mocniej do ciała berettę, którą miał schowaną pod płaszczem, i zabezpieczył ją
kciukiem. W pomieszczeniu gospodarczym było ciemno. Gdzieś kapała woda. Zapalił małą,
cienką latarkę. Wąska smuga światła oświetliła pomieszczenie: gołe cegły, rury, pudła, a
wzdłuż jednej ściany metalowe schody. Mężczyzna wszedł po nich na górę. Poruszał się
bezszelestnie. Na drzwiach prowadzących na dach wisiała kłódka, która sprawiła nieco więcej
kłopotu niż zamek na dole.
Mimo to już po chwili znalazł się na dachu, jedenaście pięter nad ziemią. Lodowaty
wiatr smagał każdy nieosłonięty centymetr jego ciała. Po kilku minutach to odczucie nie było
już jednak tak przykre. Mężczyzna kucnął, aby nie można było dostrzec jego sylwetki na tle
nieba, i w tej pozycji przemieszczał się po dachu. Postawił teczkę i spojrzał w dół. Przed nim
rozpościerał się budzący się z wolna Bukareszt. Pomijając okolicę, w której się znajdował,
należało przyznać, że to wyjątkowo piękne miasto. Był tu pierwszy raz, ale miał nadzieję, że
nie zabawi tu długo.
Mężczyzna otworzył teczkę; w środku pod grubą warstwą gąbki znajdował się
niezłożony karabin wyborowy PSG-1 firmy Heckler & Koch. Najpierw wyjął lufę i przykręcił
ją do kolby, potem przymocował celownik optyczny Hensoldt, łożysko, dwudziestonabojowy
magazynek, a następnie statyw. Na koniec ustawił karabin na krawędzi dachu.
Przyłożył prawe oko do celownika i przymknął lewe. Teraz widział wszystko w
dziesięciokrotnym powiększeniu: budynki, samochody, ludzi. Dla zabawy ustawił krzyżyk na
jakiejś młodej kobiecie z kubkiem kawy w ręku i przyglądał jej się, jak szła, cały czas
wyprzedzając jej ruchy. Niebawem kobieta zniknęła pod jakimś drzewem i już więcej jej nie
zobaczył. „Miała szczęście”, pomyślał z uśmiechem. Oderwał wzrok od celownika,
przestawił karabin w inne miejsce i znowu zajął się obserwacją.
Widział teraz wejście do hotelu Grand Plaza
na
Dorobantiler
Avenue.
Osiemnastopiętrowy budynek miał nowoczesną, stalowo-szklaną fasadę, która wydawała się
delikatna, ale i wytrzymała. Mężczyzna, podróżujący w interesach po całym świecie,
zatrzymywał się w kilku hotelach Howarda Johnsona, ale w tym akurat nie. Jeśli to miejsce
utrzymywało wysokie standardy właściwe całej sieci, to należało się spodziewać, że pobyt w
nim należał do miłych. Pomyślał o tym tylko dlatego, że skazańcowi należał się przed
poranną egzekucją przyzwoity odpoczynek w nocy.
Mężczyzna wyjął z teczki laserowy dalmierz i wycelował wiązkę w wejście do hotelu,
znajdujące się w odległości dokładnie pięciuset metrów od niego. Pokręcił kółkiem miernika
wysokości, aby sprawdzić, jak wysoko od ziemi się znajduje.
Przed hotelowym wejściem odźwierny o ogorzałej twarzy ziewał szeroko, prezentując
popsute uzębienie. Na wietrze powiewała przyczepiona do latarni purpurowa wstążka.
Człowiek z karabinem obserwował ją przez chwilę, starając się obliczyć prędkość wiatru.
Dwa, a może dwa i dwie dziesiąte metra na sekundę. Wyregulował celownik, biorąc
poprawkę na tę informację. Zastanawiał się, ile czasu upłynie, zanim ktokolwiek zorientuje
się, jaką rolę w tym wszystkim odegrała niewinna wstążka. A może nikt nigdy na to nie
wpadnie.
Ustawił celownik optyczny tak, aby lepiej widzieć hotel. W pobliżu kręciło się kilka
osób: jacyś przechodnie, przypadkowi goście, nie był to jednak tłum. Znakomicie. Był
doskonałym strzelcem, ale na wykonanie zadania miał tylko kilka sekund i potrzebował
czystego pola widzenia. Nie miał co prawda nic przeciwko zabiciu kogoś, kto miałby pecha
znaleźć się akurat na linii strzału, ale taka sytuacja stanowiłaby ostrzeżenie dla głównego celu
i jeśli byłby wystarczająco sprytny, mógłby uciec.
Mężczyzna z karabinem spojrzał na zegarek. O ile informacje, jakich dostarczył mu
jego klient, były dokładne, to osoba, na którą czekał, miała się wkrótce pojawić. Nie miał
żadnego powodu, aby wątpić w ich prawdziwość. Było to jego pierwsze zlecenie od nowego
klienta, ale został zapewniony, że jest to człowiek godny zaufania.
Ponownie ustawił celownik - teraz widział całe wejście do hotelu i dwie trzecie
przylegającej do budynku wieży. Promienie wschodzącego słońca oświetlały okna trzech
górnych pięter. Czekał.
Akurat przestało padać, gdy na hotelowy podjazd wjechała limuzyna. Zatrzymała się
przed głównym wejściem. Wysiadł z niej potężny mężczyzna ubrany w beżową marynarkę i
ciemne dżinsy. Wbiegł po schodach z szybkością i sprawnością ochroniarza. Jego głowa
obracała się w lewo i w prawo, spojrzenie rejestrowało wszystkich znajdujących się w pobliżu
ludzi w poszukiwaniu ewentualnych zamachowców.
Człowiek z karabinem poczuł, że wraz z uciekającym czasem jego serce zaczyna bić
coraz szybciej. Oddychał głęboko, aby powstrzymać to kołatanie, które mogło uniemożliwić
mu wykonanie zadania. Czekał.
Po chwili znowu zobaczył ochroniarza, który tym razem stanął w połowie schodów,
rozejrzał się dookoła, po czym dał ręką znak w stronę wejścia. Za kilka minut pojawi się cel.
W dossier było napisane, że jest to Ukrainiec i zawsze podróżuje z kilkuosobową obstawą,
która zapewne także zatrzymała się w tym hotelu. Byli to dawni wojskowi lub ludzie kiedyś
[ Pobierz całość w formacie PDF ]