!Józef Mackiewicz - Lewa wolna,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
MACKIEWICZ JÓZEF
- LEWA WOLNA –
Pożegnanie z Audolą
I
Stary Mamert Krotowski urodził się w roku 1820. To znaczy, że w roku
1915 liczył sobie równo 95 lat. Kto o tym nie wiedział, mógł nie uwierzyć.
Gdyż Krotowski trzymał się świetnie i wyglądał na nie więcej niż lat
siedemdziesiąt.
Idąc przez park i opierając się na lasce, mówił do czternastoletniego wnuka
ze swego trzeciego małżeństwa:
- No więc tak. Jutro wyjeżdżamy z połową koni i krów. Ty zostajesz z mamą,
ciotkami i z kim tam jeszcze trzeba. Pamiętaj jedno, bo może się już nie
zobaczymy: Nie ma cudów na świecie. I pamiętaj jeszcze: nie ma litości na
świecie. Jest tylko gra na łzawych gruczołach ludzkiego organizmu. Gdy
będziesz stary i niedołężny, to znaczy najbardziej litości godzien, nikt się nad
tobą nie będzie litował. A niech cię Bóg chroni przed okazywaniem własnej
niemocy. Żadna kobieta z najmiększym sercem, nad tobą się nie ulituje. Nigdy
nie płacz, bo to sprawia złe wrażenie. A jeżeli zawołasz: "Ratunku,
umieram!", wzruszą nad tobą ramionami i powiedzą: "Cóż robić, każdemu
pora w swoim czasie". Więc to jedno. Drugie: że nie ma wiernych mężczyzn,
dowiesz się prędko, bo każdy o tym wie i rozpowiada z uśmiechem. A wierne
kobiety, trzeba tobie wiedzieć, wymyślili literaci. Przeważnie na własny
użytek własnych złudzeń. Bo naturalnie chcieliby, żeby... A Rynkiewicz co
powie? - Zwrócił się do ogrodnika stojącego z czapką w ręku u drzwi
oranżerii.
- Że życie nie jest romansem, jaśnie panie. He he he...
- Nie.
- A "Myszaty" pod siodło, też pójdzie jutro? - Zapytał Karol.
- Naturalnie. Najlepszy koń. A pamiętaj jeszcze, że od Pana Boga również za
wiele spodziewać się nie masz prawa. Pan Bóg nie może nikomu darowywać
win. - Pochylił głowę wchodząc do oranżerii, skąd buchnęło roślinno
tropikalnym powietrzem. - Nie może dlatego, że powiedziane jest: "I odpuść
nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom". Czyli pod
niejakim warunkiem. A jakiż człowiek swoim winowajcom odpuszcza winy!
Gadanie. No to i Pan Bóg postępuje: "jako i my". Jasno?
- Proszę dziadunia, ażeby zamiast "Myszatego" wziąć parę bułanych. One
przecież więcej pociągną.
- Nie zawracaj głowy. Szkoda mnie tych roślinek westchnął Mamert,
zatrzymując się w ciasnym przejściu między glinianymi piecami i wskazując
laską na rzędy wazonów. - Nie dopatrzy ich Rynkiewicz.
- Dopatrzę, jaśnie panie.
Rynkiewicz nie odczuwał zbytniego respektu dla pana i właściciela majątku
Dorszany, u którego służył od lat czterech. Sam bywały po wielu dworach tej
rozległej ziemi, od Dniepru do Bałtyku, znał się na wartościowaniu ludzi.
Przede wszystkim nie imponowało mu 800 dziesięcin razem z lasem tych
Dorszan, położonych w północnej części gubernii kowieńskiej, niedaleko
Kurlandii. A dlaczego nie miał respektu, opowiadał chętnie: "Pan
Czestuchowicz, w Pojoślu na ten przykład, o, to pan. W niedzielę parobcy
stoją na moście i patrzą w wodę, popluwając w nią. A Czestuchowicz (wielki
był wzrostem!) podejdzie z cicha z tyłu, złapie za dupę, i machnie przez
poręcz do stawu! A później do szarachtającego się w wodzie, mówi: To, nic,
Józiuk; idź do dworu niech wydadzą tobie z moich ubrań ubranie, i jeszcze
1
trzy ruble na rozgrzewkę. O, to pan. Rozumiem. Z rozmachem był. A nasz,
tylko psi-psi-psi biega jak ta kura na nogach, i nosem w każdą doniczkę." -
Zadowolony był, że wyjeżdża, i że w domu zostanie gospodynią córka, stara
już panna, chodząca o kulach, ciotka Wiktoria. Nie ukrywał też tego przed
Karolem. A gdy ten raz zapytał: "I co z tego ogrodnikowi przyjdzie?",
odpowiedział: "Swobodniej będzie. Panicz młody, nie rozumie."
Gdy wyszli drugim końcem oranżerii, daleki, jak podryw wiatru,
nierozerwalny z nim prawie, doszedł huk armat.
- Kierunek, jakby od Janowa... - ogrodnik zmarszczył czoło, daszek czapki
nasunął na zmrużone oczy, udając jakoby ustalał kierunek. - Czego dobrego,
żeb nie przecieli drogi.
Decyzja wyjazdu zapadła niedawno. Na zjeździe sąsiedzkim w
Poderwiszkach, pod Nowym Miastem. Trzej bracia Karasiowie z trzech
oddalonych majątków, stara Flora Neuwaldowa, Bykowski, mianujący się
czemuś hrabią, z Rejgoły. Przyjechał też baron Sztabler, baron Waden,
Hryncewicz z Wisieliszek, jeszcze kilku. A też młodzik zupełny, Wacław
Ruczetta, ze Starych Dębów. Chudopachołek w porównaniu do tamtych,
właściciel 250 dziesięcin. Jednych stangretów ze służbą przyjezdną nawaliło
do dwóch tuzinów. Podrzucono siana w stajni, podsypano gościnnego owsa.
Przybyło nawozu. W czeladnej gwaru i śmiechu dziewek. W salonach
poważnych min nad bliskim i dalszym losem rodzin, majątków, inwentarza.
Rozmawiano po polsku, po niemiecku ze względu na Wadena, po francusku
ze względu na ciotkę Neuwaldową, która udawała że tym językiem najlepiej
włada, po rosyjsku ze względu na żonę jednego z Karasiów, - i uchwalono
wyjazd z częścią inwentarza i ruchomego dobra przed zbliżającą się wojną.
Nie ze względu na rozkaz głównej kwatery rosyjskiej, która niby to
zamierzała stosować przeciwnapoleońską taktykę "spalonej ziemi". Nikt w to,
naturalnie, nie wierzył i rzecz była zresztą niewykonalna. Nikt też nie wierzył
propagandzie sojuszniczej o okrucieństwach niemieckich w Belgii i Francji.
Ludzie byli światli, obyci za granicą. Związani międzynarodówką szlachecką
z resztą Europy. Ale przywiązani do tradycji. A tradycja mówiła, że podczas
wojen uchodzi się z dobytkiem. W gruncie, większości się nudziło, a w tym
było coś nowego, posmak przygody, oderwanie od powszedniości.
Oczywiście, kogo nie stać, ten musiał siedzieć. Ruczetta nie ośmielał się, ale,
gdyby mógł, głosowałby za pozostaniem.
Naturalnie, Karasie! - Zenio Karaś, który kiedyś z nudów wykupił był
wszystkie bilety na przedstawienie teatralne w Mitawie, żeby aktorzy grali
przy pustej widowni. Gabryś Karaś doradził mu jednak, by wykupił
jednocześnie wszystkich dorożkarzy na ten dzień, i kazał im pójść do teatru:
"Ale koniecznie z batami". - "Z batami, mówisz?" zamyślił się Zenio. Tak i
zrobili. Nikt w mieście nie mógł tego wieczoru pójść do teatru, nikt wynająć
dorożki. "Cóż" mówił później portier w hotelu, na którego zdali rozliczenie
się z dorożkarzami, "pieniądze nie po to, żeby leżały w kieszeni". - Otóż to, a
rodowych majątków tak czy owak, nikt nie zdejmie z ziemi. Podstarzali teraz
już nieco Karasie agitowali za wyjazdem. Bykowskiemu żal było pałacu,
który ukończył w roku zeszłym, na wzór królewskiego pałacu w
warszawskich Łazienkach. Żali się, że mogą łabędzie wyzdychać.
- Teraz nie o łabędziach trzeba myśleć - powiedział surowo Hryncewicz.
Jeden z baronów Radenów, dawno spolszczony, nie znosił Niemców.
Błażewicz z Jeremiszek kombinował, że bydło się sprzeda w Rosji, a od rządu
jeszcze odszkodowanie dostanie przy odpowiedniej protekcji.
- Ja mam lat 95, i wyjeżdżam, - oświadczył Mamert Krotowski.
- Ruczetta udawał, że się waha, że raczej też chyba pojedzie. Ale wracając do
domu kipiał z zazdrości pod ciepłą burką, bo wiedział, że zostanie. Był młody
i nie miał pieniędzy. 250 dziesięcin, stara matka i siostra, trochę przygłupia.
Wstyd powiedzieć. Pocieszał się zaszczytem, że go do tego towarzystwa
zaproszono.
2
W taki to sposób wiele kurzu pociągnęło nad drogami wiodącymi na wschód.
Po trochu z całego kraju uciekali ludzie przed wojną. Prawie że nie zdążył
opaść, gdy szedł już za nim kurz drugi, cofającej się armii. Liście olszyny
przydrożnej, trawa w rowach wyglądały potem jak przysypane rdzawą mąką.
Ale już szedł kurz trzeci, armii zwycięskiej. Dopiero jesienne deszcze zmyły
go wreszcie z roślin, a rozjeżdżone koleiny dróg wypełniły drobnymi
potoczkami.
II
Nic się nie zmieniło. Było jak było, tylko trochę inaczej. Lampa karbidowa
zamiast naftowej, miód zamiast cukru do herbaty. Zamiast 300 koni zostało
150. Zamiast 600 sztuk bydła, tylko 400. W pewnych częściach kraju gorzej,
w innych lepiej. Najgorzej w miastach. Zwyczajnie, jak podczas wojny:
wyjątkowe rozporządzenia, przymusowe dostawy produktów rolnych... Śnieg
tej zimy długo nie chciał pokrywać skutej na grudę ziemi.
Matka Karola, Alicja, była wdową po synie Mamerta, spłaconym swojego
czasu gotówką. Umarł on w Petersburgu przed wybuchem wojny. Na wsi
znalazła się przypadkowo; chciała spędzić krótkie tylko wakacje, a odcięła ją
okupacja niemiecka; wyjechać zaś nie mogła, gdyż właśnie zachorowała na
anginę. Karol uczył się dlaczegoś nie przy matce, w Petersburgu, a w
gimnazjum wileńskim. Też przyjechał na wakacje. I teraz bez końca
wałkowano, czy ma powracać do nowootwartych pod Niemcami szkół
polskich w Wilnie, uczyć się sam na wsi, czy kogoś z sąsiedztwa wziąć mu na
korepetytora?... Do rozstrzygnięcia nie doszło wskutek skrajnego
roztrzepania pani Alicji. O której zresztą w tej wielkiej rodzinie zwykło się
mówić: "Ta trochę zwariowana Alisia..." Albo wprost: "Ta zwariowana
Alisia"...
Gospodarstwo spoczęło teraz całkowicie na głowie kalekiej siostry, dosyć
rezolutnej ciotki Wikci. Po wszystkich dworach pozostały w większości
osamotnione kobiety. Gdy skończyła się zwózka z pola, przeleciały ostatnie
klucze żurawi, woda w rowach przydrożnych zaczęła od zmroku ścinać się w
lód, ciotka Wikcia siadywała przed kominkiem. Do pół-ochmistrzyni, pół-
kompanionki i pomocnicy swojej, mówiła trochę rozpieszczonym głosem:
- Wsiowa, podrap mnie między łopatkami.
Gorzej było z mamą Karola. Zakochała się w niej zboczoną miłością bliska
nawet jej kuzynka, ciotka Waryńska, osiadła w sąsiedztwie na swym małym
Pohoście, het aż pod Laudą. Kobieta wysoka, chuda, sucha,
pięćdziesięcioletnia, o niezwykle małej głowie, twarzy osypanej piegami,
wiecznie z papierosem w ustach. Na tym tle zaczęło między nimi dochodzić
czasami do dąsów, a raz do awantury, gdy Waryńska chciała się kąpać w tej
samej wannie, do której dziewczęta służebne musiały znosić wodę gorącą w
wiadrach. Rozpluskaną na podłodze wodę wycierały ze złym grymasem.
Później następowała znowu kolejna zgoda. Gdy śnieg wreszcie spadł,
obydwie panie wyjechały na czas jakiś w małych sankach bez stangreta, do
Pohościa.
Zimą jeździło się tylko w pojedynczego konia, bo drogi rozszorowane w
śniegu wyłącznie przez chłopskie zaprzęgi, nie dawały miejsca na parę. Kto
chciał, mógł jeździć nawet trójką, ale zaprzęgając koń-przed-koń, co nie było
wygodne i wymagało dużej umiejętności w powożeniu. Noc pod 56 stopniem
szerokości geograficznej przychodziła po trzeciej po południu i ciągnęła się
do ósmej rano. Zaraz za parkiem szła po płaszczyźnie w ciemność olbrzymia
cisza, z rzadka przerywana bardzo dalekim poszczekiwaniem psów. Gdy
front stanął na Dźwinie i zastygł, nie dochodził stamtąd odgłos armat. Było za
daleko. Mimo bezmiernej ciszy. Po raz pierwszy zdarzyło się przy śniadaniu,
gdy wpadła zdyszana Ewunia, pokojówka:
- Dzisiaj w nocy, mówio, napadli na dwór w Pojulu!
3
- Kto napadł?
- Mówio plennicy.
- Kto taki?!!
- Chwała Bogu, tego tylko brakowało - odezwała się ciocia Wikcia.
- W imię Ojca i Syna - przeżegnała się Wasiowa, której było w gruncie dosyć
obojętne, czy kto napadnie na dwór, czy nie.
- Ewusia niech nie plecie - wtrąciła pani Alicja.
- Słowo najświętsze pani daje. Co tylko przyszedł człowiek i mówi.
Od tego czasu się zaczęło, i później już co dzień i co dzień. Napady to bliżej
to dalej. "Plennicy", od rosyjskiego słowa: "plennyj", jeniec wojenny. Ta
nazwa obejmowała wszelako nie tylko jeńców rosyjskich zbiegłych z niewoli
niemieckiej, ale również maruderów, którzy odstali od cofającej się w 1915
armii.
Wielkie zmiany nigdy nie przychodzą raptownie. Zapoczątkowała je epoka
"obrezu", czyli karabinu z obciętą lufą, który dawał sięukryć pod chłopską
siermięgą, kapotą czy starym szynelem.
Wiosenną kurzawą leciał śnieg po zlodowaciałej na polu skorupie. Dnie stały
się dłuższe. Przyleciały gawrony. Mówiono (jak zawsze pod wiosnę), o nowej
projektowanej ofensywie, która nie nastąpiła. Pod koniec lutego, w sam dzień
Wiktora pustelnika, zerwała się ostatnia tej zimy zawierucha śnieżna. Miotała
się przez trzy dni jak w białej gorączce. Zaraz potem nastąpiła odwilż.
Skądkolwiek wiał wiatr, wszędy pachniało mokrym drzewem i śniegową
wodą. W taki to dzień Karol, który wyszedł na werandę na ujadanie psów,
ujrzał stojącego u stopni człowieka z workiem przerzuconym przez ramię. W
tym czasie już dokładnie było wiadomo, że "plennicy" tworzą liczne bandy, że
chodzą z obrezami, że mają swe kryjówki, i paserów wśród ludności, i
kochanki wśród "sołdatek", czyli żon zabranych na wojnę mężów. Policji nie
było. A rzadkie "stacje" żandarmerii niemieckiej same barykadowały się na
noc. Zresztą "plennicy" starali się ich nie ruszać.
Karol przepędził psy.
- Chciałem prosić czegoś, kiedy łaska pańska, do zjedzenia - uśmiechnął się
człowiek błysnąwszy zębami z osmaganej wiatrem twarzy. Nie wyglądał na
głodnego. Było coś sympatycznego w zmrużeniu jego oczu, jakby utajona
wesołość. - A może rubelka na machorkę?
Karol poszedł, ukrajał chleb w kredensie, trzy ruble wyprosił u Wasiowej "na
biednego". Ruble drukowane przez Niemców na okupacyjny obszar tzw.
Ober-Ost, nie miały dużej wartości. Gdy wrócił, nie zastał już człowieka w
tym samym miejscu. Obszedł on wolnym krokiem dom, i teraz jakby mierzył
wzrokiem odległość do zabudowań gospodarczych. Kiwnął głową w
kierunku Karola, jakby na powitanie znajomego, chleb wrzucił obojętnie do
torby, za pieniądze podziękował grzecznie i wdał się w rozmowę. Nie
ukrywał, że "plennyj", pytał czy żandarmi tu zajeżdżają? Jak przejść
bezpiecznie na lasy Sujetów? A jak żyje się teraz? Tylko ciocia w domu? A
mama-tata? - Przytakiwał ruchem głowy.
- Znaczy żyje się jakoś?
Karol nie zrozumiał. Bo wiadomo, że się żyje. Wyprowadził go z parku i
wskazał drogę. Przyjemnie rozmawiało mu się z człowiekiem.
- Tak ot, co tobie powiem teraz, paniczok. Za te trzy ruble na machorkę nie
napadniemy my na was, a za nic na świecie nie! - I roześmiał się wesoło. -
Tak i wiedz. Bo to rzecz mała, trzy ruble, nie? Kłaniaj się cioci pani. A sam
trzymaj się, mówię - i na pożegnanie klepnął go koleżeńskim gestem po
ramieniu.
- Dowidzenia - powiedział Karol.
- A ot wisz, niepotrzebne słowo wymawiasz, znowu. Feech! - Poszedł i
zaciągnął śpiewkę:
"Trzy wioseczki i dwa sioła,
Osiem dziewek, jeden ja,
4
Rozmawiaaaamy!"
Do najbardziej przykrych rozczarowań należy poderwanie zaufania do
człowieka. I Karol zły był na siebie, że spotkawszy ekonoma (przez
grzeczność zwanego "gospodarzem") wypaplał mu zaraz z pierwszego
podniecenia o ciekawej wizycie.
- Jakżesz tak można! Jak dziecko! Bieda. Jak wysłali na przeszpiegi to znaczy
najdalej w tych nocach i napadną. I żeby jeszcze trzy ruble dawać! Tfu!
Hołoblą po czaszce jemu, i zakopać by w śniegu do wiosny. Żandarmom
trzeba by dać znać, a jak przejedziesz w ta pora. Brzezinka, mówio, puściła,
wody do pach, ani sannią ani konno...
Karol spochmurniały wrócił do domu.
- Proszę Karola wycierać dobrze nogi! - Spotkała go Wasiowa. - Podłoga co
tylko na glanc wyglansowana!
Wszyscy byli w salonie. Przyjechał Ruczetta ze skrzypcami. Pani Alicja przy
fortepianie akompaniowała. Ciocia Wikcia w fotelu, otulając się szalem,
zasłuchana.
- Co? cicho - syknęła na Karola, gdy zbliżył się aby opowiedzieć. - Nie nudź
teraz. Później opowiesz.
Grali "Pathetique" Beethovena.
Wacław Ruczetta miał zaledwie 23 lata. Nigdy, w największą nawet słotę, nie
wciągał długich butów, a chodził w pończochach i spodniach sportowych.
Twierdził, że ród jego pochodzi z markizów hiszpańskich. Wasiowa
twierdziła po cichu, że dziad nazywał się po prostu Ruczetis, i był
pańszczyźnianym chłopem. A zresztą i ojciec jeszcze, jak podobno miał
opowiadać Gażeński z Jurkiszek, rzekomo całował jego ojca w rękę. Ojca
Ruczetty nikt nie znał, i zresztą nikt się nim nie interesował. Młodego
Wacława zaczęto przyjmować w "towarzystwie" od czasu jak wrócił z
Petersburga, gdzie nie ukończył konserwatorium muzycznego, ale poszła
fama, że bardzo ładnie gra na skrzypcach. W istocie grał miernie. Szalę
przeważyła Flora Neuwaldowa, pani na Powołokach, dama starsza i
dlaczegoś wpływowa, z której zdaniem liczono się na ogół, nie wchodząc w
szczegóły. Gdzieś usłyszała grę Ruczetty, a gdy jej później zwrócono uwagę,
iż nie bardzo wiadomo kim był jego ojciec, odpowiedziała:
- Si, cela n`est pas clair, mais, on gra tres-bien, można powiedzieć
parfaitement. I w Powołokach jest personne bienvenue.
Ruczetta, gdy już raz zaczął bywać, przyjeżdżał często bez skrzypiec,
umyślnie; nie chciał być bowiem traktowany jako "grajek". Przyjmowano te
wizyty z pobłażliwą wyrozumiałością. Teraz stał się jednym z nielicznych
mężczyzn, którzy pozostali we dworach okolicznych. Przybierał więc czasami
ton co nieco protekcyjny w rozmowach i odpowiednio do tego układał
uśmiech człowieka, który wie więcej od otoczenia. Zasadniczo we wszystkich
sprawach miał zdanie wyrobione, choć, oczywiście, nie mógł o świecie
wiedzieć dużo.
Opowiadanie Karola o jego spotkaniu z "plennikiem" roztrząsane było
dopiero podczas kolacji. Ruczetta miał minę poważną i tym razem szczerze
zatroskaną i nawet zaniepokojoną. Uważał zjawienie się tego człowieka za
bardzo zły znak.
- Trudno coś doradzić... - powiedział.
Mrok już dawno zapadł. Zegar szafkowy, autentyczny gdański, z roku 1778
uwidocznionym na cyferblacie, zaczął wydzwaniać godzinę dziewiątą
wieczorem. Gdy skończył, słychać było jak za oknami krople spadają z dachu,
żłobiąc lodową rynienkę w roztajałym śniegu. I właśnie w tej celi zerwało się
raptowne, wściekłe ujadanie psów... A jednocześnie trzasnęły drzwi
kuchenne, i słychać było jak przez sionki i pokój kredensowy biegnie do
stołowego co tchu Ewusia... Wszyscy zbledli.
- Przyszedł furman pana Ruczetty, i pyta czy już zakładać do sanek?
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]