Łysiak Tomasz - Kroniki szalbierskie 02 - Bliznobrody, ◕ EBOOK, Łysiak Tomasz
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Łysiak Tomasz
Bliznobrody
I
LUSTRACJE
H
ELENA
T
WORKOWSKA
-C
EGIEŁA
”Wszystko umiera i wyczerpuje się z biegiem lat, nic, co śmiertelne, nie trwa wiecznie.
Czy jednostka lub jakiś lud mógłby spodziewać się dokonać tego, czego nie mógł dokonać
Rzym dobroczyńca? Wieki przemijają zbyt łatwo, czas ucieka szybko, wszyscy biegniecie do
śmierci, cieniem, tylko cieniem jesteście, lekkim prochem lub wątłym dymem w powietrzu
gnanym przez wiatr!”
Francesco Petrarca, „Africa”, tłum. Kalikst Morawski
ROZDZIAŁ I
Luty 1238
nieg spadł z gałęzi prosto na hełm jeźdźca, przez chwilę zawisł między
bawolimi rogami, ale zaraz zsunął się dalej, obsypując kaftan, brodę i naramienniki białym
pyłem. Koń z trudem wyciągał nogi z zasp, zapadał się po brzuch i prychał ze złości. Duktu
nigdzie znać nie było, bo jak już raz się drogę w lesie zimowym zgubi, to trafić ciężko z
powrotem. Trzeba się zdać na zwierzę albo na poczucie kierunku, tajemny instynkt, jaki ma
każdy mieszkaniec kniei, czy to człowiek, czy bestia dzika. Inaczej można sczeznąć z zimna i
głodu, błąkając się po bielusieńkim gąszczu pni i gałęzi w czapach śnieżnych, tak podobnych
do siebie, że idzie czasem oszaleć od ciszy bijącej w ucho i ciągle tego samego widoku. Jedno
co, to że w zimowym lesie trudniej o zasadzkę - człeka z dala widać na białym tle, listowie
nic nie przesłania, tak i gorzej się zaczaić i znienacka podróżnego zajść. Z tej przyczyny
wyprawy krzyżowe na Prusów i Jaćwingów, czynione przez księcia Henryka Brodatego i
wuja jego Leszka Białego, zawsze w zimie podejmowane były. Wojom zimniej, ale ślad
pozostawiony na śniegu najłacniej otropić i albo obcego gdzie najść, albo i po swoim tropie
wrócić do punktu wyjścia, gdy już zda się, że człek zbłądził na dobre.
Mężczyzna, co przez las zimowy właśnie jechał, za siebie się nie oglądał, jakby nie
dbał, czy kto za nim idzie. Co czas jakiś jeno stawał, łeb kudłaty unosił, wietrzył, nasłuchiwał,
ślepia przed się wybałuszał jak bies jaki, a nie człowiek. Wyglądu mu nieboskiego przydawał
ekwipunek, w rzeczy samej niezwykły jak na te strony - na czerepie miał hełm, guzami na
brzegu obity, a z obu jego boków sterczały rogi bawole, dobrze już przez słońce i słotę
wyświechtane. Gruby kaftan skórzany obleczon był w zbroję, co nijak kolczugi nie
przypominała, a raczej złożona była z dziesiątków kawałków blachy na skórę nabitych. Miał
dwa spore naramienniki z żelaza wyklepane, na nogach spodnie grube, z nakolannikami, i
cienką kolczugę wystającą spod kaftana. Wilcza skóra na plecach spłowiała była i szara od
wieczorów przy popiele z ogniska przespanych.
U siodła wisiał miecz z długą głownią, z drugiej strony kolebał się topór do miotania,
o krótkim drzewcu, a na zadzie końskim leżała tarcza jaśniejąca resztkami żółtej farby jak
stare, zjełczałe słońce.
Niewiele też widać było zza jego gęstej brody, zbierającej spadający śnieg jak sito
mąkę. Czasem tylko, gdy się zatrzymywał, by wypatrzeć drogę, wtedy bardziej wysuwał
twarz spomiędzy kołnierza postawionego od chłodu. Parę razy konia poklepał dla dodania mu
otuchy, a trzeba tego było biedaczysku, bo przedzieranie się przez zaspy musiało być trudnym
zadaniem nawet dla tak silnego zwierzęcia, jakim był ten kary wierzchowiec.
Koń nie wyglądał na zadowolonego z tej leśnej podróży, aż łeb wykręcał w stronę
pana, stękając głośno i dopominając się odpoczynku.
Tak też i wkrótce wjechali w okolicę, w której ku niebu strzelały wielkie jodły,
tworząc szeroki, zielony dach nad palisadą grubych pni. Tam jeździec zatrzymał się i
zeskoczył ze zmęczonego konia. Opatulił się starym, podziurawionym płaszczem, niegdyś
pewnie o barwie świeżej posoki, teraz szarym i spranym wieloma ulewami, po czym zdjął
skórzane rękawice i chuchnął w zgrabiałe dłonie. Odnalazł niewielki pieniek, strząsnął leżący
na nim śnieg, a potem z kory i z ziemi oderwał płaty zeschłego mchu. Podał je koniowi,
wyciągając rękę i mrucząc dla zachęty.
Wierzchowiec odwracał jednak łeb, najwyraźniej obrażony na swojego pana za długą,
wyczerpującą wędrówkę po leśnych zaspach.
Mężczyzna wzruszył ramionami, mruknął coś pod nosem i rzucił mech na ziemię.
Zaczął znosić jodłowe suche gałęzie, oderwane wprzód z dolnych partii drzew, osłoniętych od
śniegu i słoty, po czym ułożył je, by zapalić ognisko. Ściągnął z konia siodło, rzucił pod
drzewo i wytarł zwierzę derką do sucha.
Złapał za topór, obciął jeszcze kilka większych gałęzi i dorzucił na stosik. W
powietrzu rozszedł się zapach jodłowej, ciężkiej, słodkiej żywicy, który zakręcił w rześkim,
zimowym powietrzu, jak pachnidło rozpryskane przez jaką puszczańską zjawę.
Przyklęknął i wyciągnął z kaftana niewielki zawiniątek z hubką i krzesiwem. Pochylił
się nad stosem i ułożył hubkę w zagłębieniu z patyczków.
Zmierzch już szybko nadchodził i las popadł w stan oczekiwania na mrok nocy. Wiatr
ustał całkowicie, ptak żaden nie śpiewał, zwierz w gąszczu nie przebiegł, nawet gałązka się
nie zakolebała ani płat śniegu z konaru nie spadł. Całkiem jakby wszystko skostniało z mrozu
albo z trwogi, oczekując na zapadnięcie zmierzchu.
Podróżny znalazł wyborne miejsce na spędzenie nocy - wielkie jodły utworzyły leśną
katedrę, tak zwartą sklepieniem splątanych, iglastych gałęzi, że śnieg osiadł na nich jak na
dachach w jakim grodzie i nie przedostawał się do spodu. Jedno co, to pod tym przykryciem
ciemność była większa, więc też trzeba ją było ogniem rozproszyć.
Zdjął z głowy rogaty hełm i zaczął uderzać rytmicznie krzesiwem w żelazną część
topora, by skrzesać iskrę. W cichej, przedwieczornej puszczy to stukanie było tak mocne,
jakby kto walił młotem w wielką kratę zamkowej bramy. Huczało echem po całym lesie.
Nagle skrzek jakiś dał się słyszeć gdzieś dalej, ze strony większej gęstwy. Woj
przestał stukać i uniósł głowę. Obrócił się, patrząc w stronę coraz to ciemniejszego lasu. Koń
parsknął.
Zaraz też i właściciel jego zaczął węszyć jak pies, co wyczuł w powietrzu ślad
zdobyczy. Powoli sięgnął po topór, a drugą ręką założył hełm na głowę.
Zbliżył się do karego i poklepał po zadzie dla uspokojenia. Koń łeb pochylił i niuchać
zaczął, nadymając chrapy. Przez chwilę obaj - wierzchowiec i jego pan - spoglądali równo w
jedną stronę, jakby byli jednym węszącym ciałem. W powietrzu dał się wyczuć delikatny jak
ulotna mgiełka zapach. Zapach, który wieszczyć może śmierć lub ocalenie. Zapach, który
wabi i dręczy przewidywaniem. Zapach pożogi lub domowych pieleszy. W powietrzu dał się
wyczuć dym.
*
- Zejdzie mi się, zejdzie mi się. Nie wołaj - kobieta kucała przy palenisku, a po jej
czole płynęły krople potu.
Dzieci kuliły się ze strachu w drugiej izbie.
- Zawołam. Idzie już. Zawołam. Albo chłopaka poślę. - powiedział długowłosy
mężczyzna siedzący z drugiej strony paleniska.
- Poślij, poślij. Czegóż ona słuchać nie chce? - schrypiały głos staruchy doszedł z
jeszcze innego kąta. Stuknęła kosturem w duży kocioł. - Wody byście trochę podgrzali, dla
obmycia, jak już się nadarzy, co ma być. - I ślijcie, ślijcie, jej nie słuchajcie.
- Zejdzie mi się - jęknęła kobieta.
- Już wody jej idą, wołajcie baby - krzyknęła rozeźlona staruszka na mężczyznę. Mąż
ciężarnej odgarnął w tył długie, białe włosy i przesunął się na brzeg legowiska zasłanego
skórami. Machnął ręką w stronę drugiej części domostwa. - Jędrzyk! - Chodź no! - wrzasnął.
Zza zasłony wychynęła blond czuprynka dziesięcioletniego chłopczyka. Malec
kaszlnął, przygładził włosy i podreptał w stronę blasku bijącego od ognia, ominął matkę
stękającą w potach, kiwnął głową w stronę babki i zbliżył się do długowłosego.
Tak, tatku.
- Leć no po Ryżą i po jej siostry, czas to już chyba - powiedział mężczyzna do syna i
odrzucił na bok okrycie zszyte z zajęczych, wyprawionych na miękko, futerek. Teraz widać
było, że zamiast nóg ma jeno kikuty obłożone skórą.
Chłopiec szybko wsunął drewniane chodaki, po czym przewiązał je sznurem. Na plecy
narzucił kawał grubej opończy i uchylając derkę wiszącą u wejścia, wybiegł z chaty na
zewnątrz.
Wraz i otuliły go ciemność i mróz zimowej nocy. Obłożone bielą dachy wyglądały jak
kurhany, jakie jaśniejące na tle nieba. Jędrzyk zaczął posuwać się w stronę spalonej karczmy,
obok której mieszkał stary dziegciarz z żoną, ów który miał trzy córy, a każda męża straciła w
czasie wyprawy halickiej, co na pomoc Węgrom lud okoliczny był zaciężon. Tejże samej, co i
stary Wit w niej dzielnie stawał i nad brodem rzecznym nieprzyjaciół wielu własną ręką
położył.
Tak też i we wsi one były najlepiej zdatne, gdy się przyszło co do czego z jakim
nowym rozwiązaniem żywotów kobiecinych.
Najstarsza, Judyna, miała włosy koloru liści jesiennych, więc też na nią Ryża wołali, a
nie z imienia.
Jędrzyk pewnym krokiem szedł przez wieś, znając na pamięć drogę od chaty do chaty.
Minął niewielkie zabudowania głuchego Brona, potem prześlizgnął się wzdłuż opłotka jego
kumów i dalej jeszcze za jego dziadem, potem przeszedł koło chaty Ryjów, a że Ryje zawsze
psy mieli złe, to i kołem szerszym ich ominął. Psy też i szczekały jakoś mocniej, już to po
chatach, już to za nimi, a ich szczekanie szło daleko w mroźną ciemność pól i lasów. Coś to
pewnie łaziło po gąszczach, jak często bywa zimową porą. Zwierz dziki łasił się na to, co
mogło bez opieki się pokazać, i nieraz bywało, że wilcy krowę czy owcę rozdrapali. A też i
czasem jeszcze górze było, jak człowiek zginął bez śladu. Ot, młody był raz jeden, taki, co
lubił śpiewać na polu i głos miał jak dziewczę. Dnia któregoś za chatę poszedł po drwa i już
nie powrócił. Śladu nie zostało. Śnieg szybko przysypie.
Tak teraz Jędrzyk mały szedł przez wieś i truchlał. Patrzył za światłem, za tym, czy
gdzie co nie jaśnieje ze drzwi albo z okna, albo czy się jakaś okiennica nie uchyli. Żałował, że
czego nie wziął ze sobą. Mógł żagiew z paleniska albo kija, albo nawet siekierę, chociaż z
siekiery to pewnie by się bracia uśmiali, że tchórzem podszyt. Aleć matka była w połogu, to i
dom cały stanął na głowie, a i on przy wyjściu nie pomyślał. Teraz więc, gdy psy jeszcze
mocniej zaszczekały i gdy przez chwilę mu się zdawało, że gdzieś wilczy skowyt usłyszał, to
jeszcze go odwaga mocniej odeszła. Skulił się bardziej, opończę naciągnął i bliżej opłotka
przysunął. Jeno dwie zagrody do Ryżej mu się ostały. Nie lubił tam chodzić, bo dziegcie
mieszkali kole tej gospody, co się pod koniec tamtego lata spaliła, jak ów wozizioło we wsi
był. Niewiele z niej zostało, gdyż jak spłonęła, to drzewo, co jeszcze za bardzo nie zwęglone
było, poszło na opał, a reszta sterczała w niebo jak ciemne, smutne cmentarzysko. Gdy się
blisko szło, to czuć było swąd spalenizny, aż dreszcze po plecach przelatywały. Jędrzyk
człapał coraz mniej pewnym krokiem przy opłotku Bodziwojów i w końcu z ogrodzenia kija
jednego wyszarpał dla obrony, jakby go co z ciemności opadło. Już blisko było do Ryżej,
nawet blask pomarańczowy od okna zobaczył, więc i kroku przyśpieszył. Kij ściskał mocno w
ręce.
Za chatą dziegciów plac był przed gospodą i widać było za nim, na tle śnieżnej bieli,
czarne kikuty pali, wsporników i pozostałości belek.
Nagle coś jakby przemknęło między nimi. Chłopiec przystanął, a serce zaczęło mu tak
bić pod opończą, że myślał, iże mu wyskoczy. Mocno kij ścisnął i zrobił dwa kroki dalej.
Znowu coś, jak cień wielki, przemknęło w spalonej gospodzie. Jędrzyk ślinę łyknął, a oddech
mu zaczął świszczeć ze trwogi. Biec? Biec jak szalony czy przy płotku się skulić?
Znowu ruch jakiś w pogorzelisku. Wielki, ciemny cień się jakby tam poruszył.
Chłopiec cały wbił się oczami w ten mrok, by go przeniknąć, by dojrzeć. Zaliż dybuk?
Zaliż? Ręce drżeć mu zaczęły na kiju, a zacisnął dłonie tak, że aż kostki mu pobielały.
Rzucił się nagle biegiem w stronę chaty Ryżej. Nie czuł zimna i mrozu, a para zaczęła mu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]