(Córy Życia 35) - Ostatnia z rodu - May Grethe Lerum, Henrieta 3, Córy życia (Całość)
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
MAY GRETHE LERUM
OSTATNIA Z RODU
ROZDZIAŁ I
Marzec 1772
Resztki śniegu były takie lepkie i mokre, że Reina poczuła gorąco, zanim jeszcze
dotarła do miejsca, w którym, jak widziała, ukrył się ptak. Oddychała ciężko i z trudem
jeszcze raz uniosła masywne, obszyte skórą buty. Było tu bardzo stromo, zbocze góry
przesłaniało jej widok, nie mogła zobaczyć nieba, jeśli nie odchyliła głowy mocno w tył.
Znajdowała jakieś wsparcie dla stóp, czepiała się poocieranymi, zakrwawionymi
palcami niewielkich występów skalnych i małych roślinek.
Gdzieś tutaj powinno się znajdować gniazdo. Takie drapieżne ptaki zawsze wiedzą,
jak się dobrze ukryć, wybierają najbardziej niedostępne miejsca.
To bardzo rzadki ptak.
Widywała już orły krążące spokojnie nad górą po południowej stronie, nigdy jednak
takiego jak ten, nigdy orła morskiego.
Był czas budowania gniazd.
Ten jest bez wątpienia godnym przeciwnikiem. A orle jaja są z pewnością bardzo
pożywne.
Odsłoniła zęby w uśmiechu, dźwigając ciało na skalną półkę.
Nieco z boku, jakieś cztery, pięć kroków dalej, sie-
dział orzeł z na wpół rozpostartymi skrzydłami i gapił się na nią. Napotkała jego
wzrok, wyczytała, że ptak balansuje na delikatnej granicy między gniewem a przerażeniem.
Mógł zaatakować, ale to nie było pewne.
Szok wywołany widokiem ludzkiej twarzy wyłaniającej się spoza skały był zbyt
wielki. Rozmiary gniazda zaskoczyły Reinę. Równie szokujący był odór, który się stamtąd
wydobywał.
To samica siedziała w gnieździe. Może już wysiaduje jaja, a małżonek odleciał gdzieś
daleko i zapomniał o swoim obowiązku wypatrywania wrogów.
Reina przełamała ból ramion i wydostała się na półkę. W dole słyszała wodospad.
Wkrótce topniejący w górach śnieg przemieni ten nierównomierny szelest w potężny
łoskot lecącej w dół wody.
Oczy orła były czarne i błyszczące. Samica pospiesznie odwróciła głowę, skrzydła
uniosły się jakby do lotu.
I nagle ptak rzucił się na Reinę z rozdzierającym krzykiem.
Dziewczyna broniła się przed potężnym dziobem, zasłaniała się rękami, poczuła cios
przez grubą, niegarbowaną skórę rękawa kurtki.
Drugi cios nadszedł, zanim odważyła się spojrzeć przed siebie. Słyszała, że orły
starają się trafić w oczy, próbują oślepić intruza, żeby go unieszkodliwić.
Może to jednak tylko takie ludzkie gadanie, teraz bowiem Reina poczuła, że ptak
szarpie kołnierz osłaniający jej kark. Wydobyła nóż i zamachnęła się w tył.
Ptak spadł poza skalną półkę.
Daleko.
Reina jęknęła. Schowała nóż. Pozwoliła sobie spojrzeć w dół, na orle gniazdo. Dwa
jaja. Wielkie.
Wolniutko ruszyła w ich stronę.
Szum skrzydeł dotarł do niej, zanim zobaczyła nadlatującego ptaka. Teraz była
przygotowana, dokładnie w momencie, gdy orzeł wyciągnął szpony, żeby ją złapać, Reina
wbiła nóż w jego piersi.
Stworzenie krzyknęło przejmująco i machnąwszy skrzydłami, opadło na płaską skałę.
Reina siedziała spokojnie. Czekała. Orzeł krwawił. Po chwili czarne oczy przesłoniła
szarość.
Dziewczyna prawie przyjaźnie skinęła do swego przeciwnika. Ujęła jedno skrzydło,
wygładziła je starannie, wyprostowała czarne pióra i białe pióra, na których zastygły krople
krwi.
Dwa zdecydowane ruchy nożem i orzeł skonał.
Zadowolona Reina odcięła skrzydła. Potem pokonała ostatni odcinek drogi do
gniazda, wzięła jedno jajo i uważnie mu się przyjrzała. Spoczywało ciężko w jej dłoni.
Ułożyła je na płaskiej skale i obracała w kółko, kiwało się nierównomiernie.
W porządku, jajo jest świeże, niedawno złożone, w środku nie ma jeszcze młodego
ptaszka, tylko lepkie, śliskie białko i żółtko tak wielkie, że starczyłoby za sześć jaj kurzych.
Wydłubała przy węższym końcu sporą dziurę, wymieszała zawartość nożem i wypiła.
Żołądek natychmiast się zacisnął, wiedziała, że zaraz pojawią się mdłości, ale wypiła,
ile tylko była w stanie przełknąć, a to co zostało w skorupie, ostrożnie umieściła w plecaku.
Ptasi zewłok leżał i mienił się w słońcu.
Kopnęła go dość mocno, a potem nasłuchiwała plaśnięcia, które musiało nastąpić, gdy
martwy ptak spadnie na kamienne osypisko głęboko w dole.
Niczego jednak nie usłyszała.
Usiadła wygodnie, oparła się o skałę i przymknęła oczy.
Teraz mogła pomarzyć.
Ale coś ją gnębiło i męczyło, nie mogła zaznać spokoju, którego się spodziewała w
miejscu, gdzie żyją orły.
Ponownie przyjrzała się skrzydłom.
Były długie, co najmniej dwa razy takie długie jak jej ręce. Uniosła jedno z nich,
okazało się lżejsze, niż myślała. Sztywne, wielkie pióra poruszały się opornie na wietrze.
Obejrzała też uważnie kość, którą przecięła. Stwierdziła, że jest popękana i pusta w
środku.
Na próbę przyłożyła skrzydło do swego ramienia, załamało się pośrodku,
przytrzymała je drugą ręką.
Potem poszukała w worku, pod orlim jajem znalazła parę cienkich sznurków z
wełnianej przędzy z dodatkiem lnianych nici. Może nie należały do najmocniejszych, ale
sama je skręcała.
Siedziała długo i starała się przymocować sobie skrzydła do ramion.
W końcu podniosła się, zmęczona, stała na chwiejnych nogach, ale mogła podziwiać
niebezpieczny, wsysający widok u swoich stóp.
Wypite jajko zalegało ciężarem w żołądku, Reina czuła, że zawarte w nim składniki
odżywcze dadzą jej siłę.
Wtedy ponownie rozległ się szum skrzydeł. Spojrzała w górę, oślepiło ją ostre,
wiosenne słońce, zdążyła więc zauważyć jedynie cień, zanim poczuła, że ostre szpony
wbijają się jej w tył głowy. Ale ptak ją tylko udrapnął, wzbił się ponownie do lotu, a Reina
stała w niemym podziwie. Małżonek orlicy.
- Musimy sprowadzić ją na dół - powiedziała Johanna cicho. - Ona musi się o tym
dowiedzieć. Ona musi...
Ravi nie miał pojęcia, czy potakiwać, czy raczej milczeć.
Siedzieli w najmniejszym salonie Zamku Marji, tym umeblowanym lekkimi,
wygodnymi fotelikami i kanapami. Światło wpadało przez zakurzone firanki, ale mimo to
pokój zdawał się ciemny, pewnie przez te brązowe panele na ścianach.
Tylko Astrid była z nimi, pozostali domownicy odeszli do siebie, kiedy dowiedzieli
się, posłaniec z Meisterplassen przyniósł wiadomość o śmierci.
Johanna najpierw zareagowała spokojnie, niedowierzaniem. Nie okazywała buntu,
siedziała tylko bez ruchu i słuchała, co Engebret ma do powiedzenia.
Bendik zmarł w marcową noc, było to dwa dni temu. Helena znalazła go w oborze,
rozmawiał jeszcze z nią i był całkiem przytomny, kiedy tam weszła.
- Mama powiedziała, że sprawiał wrażenie zmęczonego. Poklepała go po plecach i
powiedziała, że powinien się jeszcze na trochę położyć. Było bardzo wcześnie, przed piątą
rano. W każdym razie nawet się nie rozwidniło. Mama mówi, że w jego głosie nie słyszała
niczego, co by ją zmartwiło. I potem... jakby znowu zasnął.
Johanna poprosiła chłopca Heleny, żeby usiadł.
Drugiego bliźniaka nie było w domu. Teraz będą musieli go zawiadomić i, rzecz
jasna, Ingalill, która mieszka daleko, w Solbyen.
Johanna otarła kilka łez i splotła ręce na podołku.
- No to dotarłeś na miejsce, tato. Teraz jesteś w domu... u mamy - mruknęła.
Ravi zacisnął zęby. Johanna rani chłopca, syna Heleny, syna Bendika.
On jednak nadal stał przed swoją daleką przyrodnią siostrą i rozumiał jej cierpienie
tak, jak tylko młodzi mężczyźni potrafią. Chętnie nazwałby ją matką, tak jak to czynił jego
brat, ale teraz Engebret nagle pojął, że człowiek, o którego śmierci rozmawiają, był także
ojcem Johanny.
To zupełnie niezwykła myśl, choć przecież zawsze
[ Pobierz całość w formacie PDF ]