(Raija ze śnieżnej krainy 07) - Statek ze wschodu - Bente Pedersen, Henrieta 3, Raija ze śnieżnej krainy ...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
BENTE PEDERSEN
STATEK ZE WSCHODU
1
Dziesięć miesięcy.
Już dziesięć miesięcy kręcił się po Finnmarku, nie odnajdując nawet śladu przygody.
Przez cały czas usiłował nie zastanawiać się nad tym, co Raija może myśleć o jego obecnym
życiu. Na próżno.
Dziesięć miesięcy bezsensownej pustki.
Reijo często słyszał, jak ludzie powtarzali, że czas leczy wszelkie rany.
Nie wiedział tylko, jak długi miał być ten czas. Jego rany na pewno się nie zabliźniały, a
już przecież minął rok, od kiedy poznał, co to znaczy kochać. I minął rok, od kiedy jego
bezimienna kochanka została utopiona jako czarownica. Możliwe, że uda mu się zatrzeć te
wspomnienia.
Prawdopodobnie jednak będzie musiał z nimi żyć.
Wymazanie ukochanej z pamięci było ponad jego siły. Tylko zdolność do panowania
nad sobą być może umożliwi mu prowadzenie normalnego życia.
Bez niej.
Nie widział przed sobą żadnego wyboru.
Nie było dla niego nadziei na przyszłe szczęście.
Śmierć nie oddaje z powrotem tego, na kim położy swą zimną dłoń.
Marzenia o umarłej nie mogły ogrzać jego serca.
Musiał dalej żyć. Tyle wiedział. Za mocno stąpał po ziemi, aby wierzyć w spotkanie
ukochanej na tamtym świecie.
Na nic się nie zdało szukanie przygód.
Oczywiście, że wróci.
Przypuszczał, że Raija wiedziała o tym, gdy namawiała go do wyjazdu.
Ona rozumiała.
Na pewno też zrozumie, kiedy już wróci.
Raija pojmowała więcej od niego.
A Reijo najbardziej na świecie potrzebował teraz rozmowy z kimś, kto jest w tym
podobny do Raiji, a jednak nią nie jest.
Lato osiągnęło pełnię. Weszło w swą najpiękniejszą fazę. W czasie wędrówki otworzyły
mu się oczy na piękno natury.
Ludzi unikał. Pozostała mu tylko przyroda. Patrzył na nieśmiałe kwiatki rosnące na
ubogiej tundrze, kipiące życiem tam, gdzie mało kto by się go spodziewał. Radością napełnił
Reijo widok lisicy i trojga lisiąt igrających przy norze. Wzruszyła go pardwa uciekająca przed
nim i udająca zranioną, byle tylko odciągnąć go od drżących piskląt ukrytych we wrzosach.
Widział pasące się stadka reniferów. Obserwował te płochliwe zwierzęta z daleka. Nie
był pewien, ale przypuszczał, że nie należą do tego, z kim chciał rozmawiać.
Któregoś lata odnalazł go. Był przekonany, że odnajdzie go i teraz.
Raija powiedziała: rok.
Miał dosyć czasu.
Szedł na wschód, świadomy celu.
Prosiła, aby wykorzystał ten rok tak, jak chciał.
Miał tylko pewność, że nie mógł z nią zostać, nie po tym koszmarze w Bergen.
Reijo nie wiedział teraz nic więcej, i to było niepokojące.
Zawsze trzymał się mocno ziemi, przynajmniej tak siebie oceniał. Umiarkowany.
Spokojny na wskroś.
Wierny tej jedynej aż do śmierci, tak sądził...
Aż do chwili, gdy stracił głowę i oszalał dla innej.
Na próżno.
To był tylko rodzaj wolności.
„Rodzaj”...
Słowo to miało nieprzyjemny posmak. Słyszał je już tyle razy wcześniej...
Za każdym razem, gdy Raija nie chciała go zranić, za każdym razem, gdy mimo
największych chęci nie udawało jej się uwolnić od głosu serca i płomiennej nadziei, którą
zawsze się karmiła, wtedy nazywała swe uczucia „rodzajem miłości”.
Reijo uśmiechnął się krzywo. Jego twarz nadal nosiła piętno bólu, choć starał się to
ukryć.
Może uda im się prowadzić „rodzaj wspólnego życia”, gdy wróci. Pasowałoby to do
całości.
Pierwszego renifera minął, prawie go nie zauważając. Martwe zwierzęta nikogo tu nie
dziwią.
Najsłabsze zawsze padały, stając się pożywieniem padlinożerców, to wiedział od
dzieciństwa.
Okolica zaczęła wydawać mu się znajoma. Wiedział już, że idzie właściwą drogą,
dlatego ledwie zareagował na widok drugiego i trzeciego renifera.
Jednak gdy w ciągu tego samego dnia napotkał ciała jeszcze trzech zwierząt, z których
jeden, byk, nie wyglądał zupełnie na słabego czy chorego, a przeciwnie, był tłusty, o lśniącej i
gładkiej sierści, zaczął się zastanawiać.
Za dużo napotykał tych padłych zwierząt.
Wydawały się być zagryzione. Zbadał tego byka.
Został ledwo napoczęty.
Odstraszył stadko kruków ucztujących na reniferze. Wydawało się, że są jedynymi
zainteresowanymi tym kąskiem.
Reijo dumał, spoglądając z dreszczem niechęci na czujne stadko połyskujących,
czarnych, zachrypniętych ptaków. Ich błyszczące oczy uważnie śledziły każdy jego ruch.
Nie widział w nich nic ładnego.
Za nic nie mógł zrozumieć, jak Mikkal mógł ze wzruszeniem nazywać Raiję Małym
Krukiem. Nie pojmował, jak ona mogła się na to zgadzać. Patrząc na tych padlinożerców,
uważał, że to określenie brzmiało bardziej jak szyderstwo niż jak imię nadane z miłości.
Reijo zamyślił się, coraz bardziej czujny.
Nie sądził, że jest sam na płaskowyżu. Wyobrażał sobie tylko, że zwierzęta przecinające
jego szlak są równie nieszkodliwe jak on sam.
Wyglądało na to, że szedł śladami okrutnego i żądnego krwi łowcy.
No, może nie okrutnego... Trudno nazwać zwierzę okrutnym. One nie myślą, a Reijo
uważał, że okrucieństwo to cecha zdecydowanie ludzka.
Miał tylko nóż. To mało do obrony przed dzikim zwierzęciem, które wpadło w szał.
Reijo nigdy nie zdołał nauczyć się odczytywać śladów zwierząt. Wiedza tubylców była
dla niego niedostępna. Stanowiła zamknięty świat. Miał jednak nadzieję, że to nie jest rosomak.
Wspomnienia z tej ciężkiej zimy, gdy przedzierał się na północ z Raiją i dziećmi, nadal zalegały
w jego pamięci.
Najmniej ze wszystkiego życzyłby teraz sobie spotkania z tym zwierzęciem.
Zresztą mógł to być ryś, wilk, niedźwiedź...
Wolałby tego nie sprawdzać.
Najchętniej uniknąłby spotkania z tym mordercą.
Tym bardziej że wydawało się, iż zwierzę oszalało i zabijało, nie troszcząc się już o
zdobycz.
Nadjadało ją tylko, zostawiając resztę dla innych.
Reijo gwałtownie zatęskni! za ludźmi.
Łańcuch zabitych zwierząt prowadził go do ludzi. Nie minął tydzień, odkąd natrafił na
pierwszego renifera, aż wreszcie natknął się na kogoś.
Dwie ubrane na brązowo postacie klęczały przy szarobrązowym wzgórku.
Reijo wiedział, kto to, zanim jeszcze do nich dobiegł.
Wiedział też, dlaczego nie uśmiechnęli się na jego widok, gdy zdyszany zatrzymał się
koło nich.
- Widziałem wiele takich - wskazał na renifera. Był w takim samym stanie jak te, które
mijał.
- Ile?
Reijo wzruszył ramionami.
- Sześć? Dziesięć? Tak, koło dziesięciu. Nie liczyłem od początku.
Mikkal westchnął i odwrócił się od martwego zwierzęcia. Wydawało się, że nie zwraca
uwagi na roje krążących wokół niego owadów.
Mikkal, syn Pehra, miał bruzdy na twarzy i oczy, w których dawno nie gościł uśmiech.
Skończył dwadzieścia sześć lat, a już głębokie zmarszczki biegły od kącików jego ust. Był
zmęczony, zobojętniały i bez blasku w oczach.
Reijo zauważył to i zastanawiał się, czy sam Mikkal zdawał sobie z tego sprawę.
Jak długo kochał Raiję, nie mogąc jej dostać?
Od kiedy był chłopcem?
- Straciliśmy więcej, niż możemy zliczyć - rzucił Mikkal zmęczonym głosem. Jego
spojrzenie błądziło daleko.
- Nie widziałeś nic innego? - spytał Aslak. Wydawał się o dziesięć lat młodszy od
Mikkala, choć w rzeczywistości były między nimi dwa lata różnicy.
Reijo potrząsnął głową i spytał:
- Wiecie, co to może być?
- Niestety, tak - odparł Aslak. - To niedźwiedź morderca.
Reijo przełknął ślinę. Nawet nic próbował mówić, jakie to wspaniałe uczucie być razem
z nimi.
Dopiero po pewnym czasie do nich dotarło, że nie wiedzą, dlaczego właściwie tu
przybył.
- Czy coś się stało... z nią? - Mikkal zawahał się, lecz nie był w stanie wymówić imienia
ukochanej w obecności Reijo. - Czy to coś złego? Jest chora?
Reijo potrząsnął głową. Zaśmiał się nerwowo. Czuł, że gdy powie, że od niej odszedł,
że ją porzucił, dotknie Mikkala. Tego, który stracił przez nią swoją młodość.
- Wszystko było dobrze, gdy ją widziałem ostatnio - odpowiedział wreszcie. Dokończył
z trudem: - Zeszłej jesieni.
- Raija jest sama? - spytał Mikkal z niedowierzaniem. Reijo przez chwilę nie był
[ Pobierz całość w formacie PDF ]