(Roma Sub Rosa 10) - Mgliste proroctwa - Steven Saylor, e-book
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Cykl ROMA SUB ROSA
tom 10 - Mgliste proroctwa
Księgozbiór DiGG
f
2009
ROZDZIAŁ 1
K
asandrę widziałem po raz ostatni...
Chciałem już powiedzieć, że po raz ostatni widziałem ją w dniu jej
śmierci, ale to mijałoby się z prawdą. Ten ostatni raz - kiedy patrzyłem na
jej twarz, przesuwałem palcami po jej złocistych włosach, a nawet
odważyłem się dotknąć jej policzka - zdarzył się w dniu jej pogrzebu. To ja
wszystko załatwiałem. Nie było nikogo innego, kto mógłby to zrobić. Nikt
się nie pojawił, by zabrać jej ciało.
Nazywam ją Kasandrą, ale to oczywiście nie było jej prawdziwe imię.
Nie ma chyba rodziców, którzy chcieliby obciążyć dziecko tym przeklętym
imieniem, podobnie jak nikt nie nazwałby córki Medeą lub Meduzą, a syna
Cyklopem. Żaden pan nie nadałby takich mian nawet swym niewolnikom.
Kasandra... ludzie zaczęli ją tak nazywać z powodu owej szczególnej
zdolności, jaką jej przypisywano. Jak jej trojańska imienniczka, potrafiła
ponoć przewidywać przyszłość. Ten przeklęty dar nie przyniósł wiele
dobrego żadnej z nich.
Ona sama mówiła o sobie tak, jak nazywali ją inni. Twierdziła, że nie
pamięta ani swego imienia, ani rodziców, ani skąd pochodzi. Według
niektórych bogowie zsyłali jej wizje przyszłości, aby zadośćuczynić za
ograbienie jej z przeszłości. Znalazł się jednak ktoś, kto ograbił ją i z
teraźniejszości. Ktoś zdmuchnął płomień, który płonął w duszy Kasandry i
rozświetlał ją wewnętrznym blaskiem, jakiego nie widziałem u żadnego
innego śmiertelnika. Kasandra została zamordowana.
Jak wspomniałem, zadanie zorganizowania jej pogrzebu spadło na mnie.
Wydania jej ciała nie zażądał żaden wzburzony przyjaciel czy kochanek,
pogrążony w żałobie rodzic czy brat. Młody człowiek, który był jej
jedynym towarzyszem, niemowa zwany przez nią Rupą - ochroniarz,
służący, krewny, kochanek? - zniknął bez śladu po jej śmierci. Przez trzy
dni zwłoki spoczywały na marach w westybulu mojego domu na Palatynie.
Balsamiści ubrali Kasandrę na biało i obłożyli sosnowymi gałęziami dla
zapachu. Zabójca nie zniszczył jej urody; umarła od trucizny. Pozbawione
żywego koloru gładkie policzki i delikatne usta nabrały wyglądu lekko
opalizującego wosku, jak wyrzeźbione w białym, półprzeźroczystym
marmurze. Okalające twarz włosy przypominały kute złoto, zimne i twarde
w dotyku. Za dnia, kiedy przez okno w dachu padały na nią promienie
słońca, wyglądała jak marmurowy posąg. Jednak każdej nocy, podczas gdy
reszta domowników spała, wykradałem się z małżeńskiego łoża, by patrzeć
na Kasandrę. Były takie chwile... dziwne chwile, jakie mogą nadejść tylko
w środku nocy, kiedy umysł jest zmęczony, a migotliwe światło lamp
oliwnych myli wzrok starego człowieka... wtedy wydawało się wprost
niemożliwe, że ona nie żyje. Jej twarz nabierała ciepłego połysku, włosy
mieniły się czerwienią i złotem. Rzekłbyś, lada moment otworzy oczy i
rozchyli nozdrza, by odetchnąć. Raz nawet odważyłem się musnąć
wargami jej usta, ale natychmiast zadrżałem i się cofnąłem; były zimne i
nieczułe jak kamień.
Zgodnie z powszechnym obyczajem zawiesiłem na drzwiach frontowych
czarny wieniec. Takie wieńce są z jednej strony ostrzeżeniem, informują
obcych o obecnych w domu zwłokach, ale z drugiej strony stanowią
zaproszenie: przybywajcie, pożegnajcie go lub ją po raz ostatni! Ale ani
jeden gość się nie zjawił, by oddać cześć ciału Kasandry. Omijali nas
nawet ci nałogowi plotkarze, którzy łażą po mieście, szukając wieńców na
drzwiach i odwiedzając ludzi, których nigdy w życiu nie widzieli, tylko po
to, żeby zerknąć na najświeższego trupa i wyrazić opinię o robocie
balsamistów. Tylko ja jeden byłem w żałobie po Kasandrze. Kto wie,
pomyślałem, może śmierć i pogrzeby zanadto spowszedniały w Rzymie,
aby odejście jednej kobiety o nieznanym pochodzeniu, powszechnie
uważanej za wariatkę, wzbudziło jakiekolwiek zainteresowanie. Cały świat
ogarnięty jest wojną domową, która usunęła w cień wszystkie wcześniejsze
konflikty w historii. Żołnierze ginęli setkami i tysiącami na lądzie i na
morzu. Rozpaczające żony marły z niedostatku, zrujnowanych dłużników
znajdowano wiszących na stryczkach, chciwi spekulanci ginęli we śnie od
noża. Rzym był bliski zagłady, a przyszłość obiecywała tylko śmierć i
cierpienia na skalę, jakiej ludzkość nigdy dotąd nie doświadczyła. Piękna,
szalona Kasandra, która krążyła po ulicach, przenikliwym głosem
wypowiadając swe proroctwa, nie żyje... i nikogo to nie obchodzi choćby
na tyle, żeby przyjść i pożegnać jej zwłoki przed pogrzebem.
Kogoś jednak widocznie obchodziła wystarczająco, by ją zamordował.
Kiedy upłynął okres żałoby, wezwałem najsilniejszych z moich
niewolników i kazałem im wziąć mary na ramiona. Reszta domowników
stworzyła kondukt, tylko Bethesda została w domu, ponieważ przez długi
czas chorowała i tego dnia czuła się zbyt słabo, by wychodzić z domu. Jej
miejsce u mego boku zajęła nasza córka Diana, wraz z mężem Dawusem.
Mój syn Eko i synowa Menenia szli za nami ze swymi jedenastoletnimi,
złotowłosymi bliźniętami, już wystarczająco dorosłymi, by rozumieć
smutny charakter wydarzenia. Hieronimus z Massilii, mieszkający w moim
domu od swego przybycia do Rzymu w ubiegłym roku, też był obecny.
Wiele w życiu wycierpiał i dobrze wiedział, co to znaczy być wyrzutkiem,
sądziłem więc, że musi odczuwać coś w rodzaju duchowego
pokrewieństwa z Kasandrą. Moi nieliczni niewolnicy dopełniali pochodu;
byli wśród nich dwaj bracia, Mopsus i Androkles, nieco młodsi od dzieci
Ekona. Dzisiaj też wyczuwali atmosferę i, co się im rzadko zdarzało,
zachowywali się odpowiednio.
Żeby pogrzeb odbył się godnie, wynająłem trzech muzykantów, aby szli
na czele konduktu. Dwaj grali posępną melodię na rogu i na flecie, a trzeci
potrząsał mosiężną grzechotką. Moi sąsiedzi w swych eleganckich domach
z daleka słyszeli muzykę i albo zamykali z irytacją okiennice, albo
wyglądali ciekawie z okien. Za muzykantami szły cztery opłacone przeze
mnie płaczki. Nie było mnie stać na więcej, choć ich praca nie jest droga.
W dzisiejszych czasach w Rzymie nie brakuje kobiet, które przez własne
życiowe tragedie z łatwością mogą lać łzy nad zmarłą, której w ogóle nie
znały. Ta czwórka pracowała już wcześniej razem i wykazywała się
godnym podziwu profesjonalizmem. Dygotały od płaczu, zataczały się i
potykały, ale nigdy nie zderzały się ze sobą. Szarpały rozczochrane włosy i
na zmianę odśpiewywały refren słynnego epitafium Newiusza: „Jeżeli
śmierć kogokolwiek z ludzi może zasmucić serca nieśmiertelnych, bogowie
muszą płakać nad tą kobietą...” Tuż za płaczkami szedł mim.
Zastanawiałem się, czy go zatrudnić, ale w końcu uznałem, że będzie to
właściwe. Powiedziano mi, że pochodzi z Aleksandrii i jest najlepszym
fachowcem w Rzymie. Na tę okazję nałożył kobiecą maskę, blond perukę i
niebieską tunikę, jaką zwykła nosić nieboszczka. Sam go nauczyłem
naśladować chód i gestykulację Kasandry. Na ogół jego ruchy były
przesadnie podkreślone i wyraźnie trąciły aktorstwem, ale co jakiś czas -
nie wiem, czy w sposób zamierzony, czy przypadkiem - przybierał pozę tak
idealnie pasującą do Kasandry, że aż ciarki mnie przechodziły.
Mimom pogrzebowym z reguły daje się sporo swobody w parodiowaniu
i łagodnym wyśmiewaniu postaci zmarłego, którą mają grać, ale ja z góry
tego zabroniłem. Można sobie pozwolić na szczyptę ironii, wyrażonej ze
smakiem i uczuciem, kiedy chodzi o ojca rodu lub powszechnie znaną
osobę, ale za mało było wiadomo o życiu Kasandry, by z tego żartować.
Oczywiście mim nie mógł naszkicować jej portretu, nie parodiując tej
jednej rzeczy, z której była znana każdemu chyba Rzymianinowi: jej
napadów proroczego uniesienia. Co pewien czas wyginał się konwulsyjnie,
wirował w szalonym tańcu, po czym odrzucał głowę do tyłu i wydawał z
siebie dziwne, niepokojące modulowane dźwięki. Nie było to wierne
naśladownictwo, zaledwie sugestia, ani w części tak przerażająca i
niesamowita, jak rzeczywiste przypadki, kiedy w jaźń Kasandry wnikał
bóg, ale dość charakterystyczna, by każdy, kto kiedykolwiek był
świadkiem jej proroctw na Forum lub na jakimś rynku, pokiwał głową i
powiedział sobie: „A więc to ona leży na tych marach”.
Dopiero za mimem sunęła sama Kasandra, niesiona wysoko i obłożona
świeżymi kwiatami i zielonymi gałęziami, z rękami skrzyżowanymi na
piersiach i zamkniętymi oczami jak we śnie. Za marami szliśmy my;
posępna procesja domowników, z których nikt poza mną nawet nie znał
kobiety, którą odprowadzaliśmy w jej ostatniej drodze. Mijaliśmy powoli
wspaniałe wille Palatynu, potem zeszliśmy w dolinę, do tętniącej życiem
dzielnicy Subura. Nawet w tych bezbożnych czasach, kiedy ludzie gardzą
bogami (a ci odpłacają im tą samą monetą), przechodzący kondukt
pogrzebowy traktowany jest z szacunkiem. Przechodnie przystawali, aby
nas przepuścić, przekupnie przerywali targi i plotkowanie.
Często się zdarza, że kiedy kondukt przemierza ulice miasta, dołączają
do niego inni, by również oddać w ten sposób cześć zmarłej osobie. Dzieje
się tak zawsze podczas pogrzebów ludzi możnych i sławnych, ale
nierzadko i zwykłych obywateli, jeżeli byli znani i lubiani w okolicy. Do
naszego orszaku jednak nie przyłączył się nikt. Ilekroć oglądałem się przez
ramię, widziałem tylko pustą przestrzeń za ostatnim szeregiem moich
niewolników, a potem tłum zwierał się znów za nami, powracając do
swych przerwanych zajęć jakby nigdy nic. Wkrótce jednak miałem się
przekonać, że byli tacy, którzy nas obserwowali, a nawet śledzili.
W końcu dotarliśmy do bramy Eskwilińskiej. Przechodząc pod jej
łukiem, opuściliśmy świat żywych i wkroczyliśmy do królestwa umarłych.
Jak okiem sięgnąć na łagodnie opadających stokach rozciągała się
publiczna nekropolia Rzymu. Tu właśnie grzebano w skromnych grobach
pospólstwo, a niewolników po prostu zakopywano bezimiennie. Nasz
pogrzeb nie był jedyny; tu i ówdzie wznosiły się pasma dymu ze stosów, na
których palono zwłoki, przesycając okolicę zapachem palonego drewna i
ciała. Stos dla Kasandry też był już przygotowany, nieco w bok od głównej
alei, na szczycie niewielkiego pagórka. Kiedy niewolnicy składali na nim
mary, a służba cmentarna zajęła się rozniecaniem ognia, udałem się do
świątyni Libitiny, gdzie przechowuje się rejestry zmarłych. Urzędnik
potraktował mnie z wysoka i niechętnie od pierwszej chwili, kiedy z
trzaskiem położył księgę rejestrową na dzielącym nas kontuarze.
Oznajmiłem mu, że chcę zgłosić zgon. Księga miała postać drewnianego
dyptyku, którego wewnętrzne strony stanowiły tabliczki pokryte woskiem.
Urzędnik wziął do ręki rylec i spytał opryskliwie:
- Obywatel, niewolnik czy cudzoziemiec?
- Nie jestem pewien.
- Nie jesteś pewien?
Popatrzył na mnie, jakbym wszedł do świątyni tylko po to, by marnować
jego czas.
- Nie znałem tej kobiety. Chyba nikt jej nie znał.
- Nie była twoją domowniczką?
- Nie. Zająłem się jej pogrzebem tylko dlatego, że...
- Była więc cudzoziemką przebywającą czasowo w mieście?
- Nie jestem pewien.
Zatrzasnął księgę i wycelował we mnie rylec, mówiąc:
- W takim razie odejdź i nie wracaj, dopóki nie nabierzesz pewności.
Wyciągnąłem rękę ponad kontuarem i chwyciłem go za tunikę pod szyją.
- Ta kobieta zmarła przed czterema dniami tu, w Rzymie, a ty teraz
zapiszesz jej zgon w rejestrze zmarłych - wycedziłem.
Urzędnik wybałuszył oczy i wychrypiał: „Oczywiście, oczywiście!”
Dopiero stopniowo rozluźniając chwyt, uświadomiłem sobie, jak silnie go
ścisnąłem. Mężczyzna był czerwony na twarzy i dłuższą chwilę zajęło mu
wyrównanie oddechu. Równie długo trwał spektakl przywracania
nadszarpniętej godności: poprawianie tuniki, przyczesywanie dłonią
włosów. Urzędnik na nowo otworzył księgę i przyłożył rylec do wosku.
- Imię zmarłej? - zapytał łamiącym się głosem, po czym odchrząknął
kilka razy.
- Nie jestem pewien.
Usta mu zadrgały, ugryzł się jednak w język i nie podniósł oczu znad
księgi.
- Muszę jednak wpisać tu jakieś imię.
- Napisz więc: Kasandra.
- W porządku. - Wprawnie wykaligrafował litery i znów spojrzał na
mnie. - Skąd pochodziła?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]