(10) Tajemnica tajemnic - Zbigniew Nienacki, PAN SAMOCHODZIK
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Zbigniew Nienacki
Pan Samochodzik
i tajemnica tajemnic
Na kilka dni przed zakończeniem roku szkolnego przyszedł do mnie Baśka.
Rozłożyliśmy na stole mapę Bieszczad i przez długie godziny wędrowaliśmy po niej końcem
długopisu.
Baśka, który kończył właśnie drugą licealną, niedawno został zastępowym w jednej z
warszawskich drużyn harcerskich. Nauczyciel geografii w jego klasie, zapalony turysta,
zaproponował mu kilkudniową pieszą wędrówkę po kraju, w regionie, jaki chłopiec wybierze.
Baśka postanowił zabrać na wycieczkę także swój zastęp, otrzymał na to zgodę macierzystej
drużyny i chorągwi, a potem zwrócił się do mnie z pytaniem, dokąd powinni się udać. Bez
namysłu oświadczyłem: w Bieszczady.
Miałem w tym swój ukryty cel. Z Baśką - a domyślacie się chyba, że był to chłopiec,
ale o delikatnej urodzie dziewczynki, stąd i jego dziewczęce imię, jakie w charakterze
przydomka dali mu koledzy - przeżyłem kilka przygód. Na Jezioraku walczyliśmy z bandą
Czarnego Franka, we Fromborku rozwikłaliśmy zagadkę pułkownika Koeniga. Miałem do
chłopca ogromne zaufanie i mogłem mu powierzyć pewną misję, nie kolidującą z jego
wakacjami.
Wędrowaliśmy więc po Bieszczadach naszymi długopisami. Baśka prowadził go po
górskich pasmach, zaczynając od Chryszczatej i Wołosania, poprzez Habkowce, Jasło, Rabią
Skałę, Czerteż, Krzemieniec i Wielką Rawkę.
Był to szlak przez niemal bezludne okolice, wspaniałe lasy, dzikie ustronia pełne
zwierza i górskich strumyków o przeczystej wodzie.
Szlak dla wytrwałych i silnych, bo trzeba przecież przez te górskie ostępy nieść na
plecach namioty, śpiwory, kuchnię polową i żywność.
- A z Ustrzyk Górnych, panie Tomaszu - kontynuował Baśka swój trudny marsz -
zrobimy jeszcze wycieczkę na Szeroki Wierch, Tarnicę, Halicz i przez Krzemień wrócimy na
Bukowe Berdo.
Lecz mój długopis sunął dolinami.
- Radzę wam najpierw zwiedzić Lesko i okolice - mówiłem. - Potem Hoczew, Uherce,
Ustianową, Ustrzyki Dolne, Hoszów, Czarną i Lutowiska. Następnie wrócić do Ustrzyk
Dolnych i pomaszerować na Liskowate i wyżej, aż na Kuźminę i Tarnawę Wołoską, skąd
przez Słonne Góry można dojść do Sanoka, gdzie jest piękne regionalne muzeum.
Baśka zrobił zdumioną minę.
- I to ma być wycieczka w Bieszczady? Pan chce, żebyśmy zamiast po górach, szli
przez wioski i doliny, przez zamieszkałe okolice? Myśleliśmy o trudnej i niebezpiecznej
wyprawie.
Skinąłem głową i uśmiechnąłem się.
- Zapewne tam, na szczytach Chryszczatej czy Wielkiej Rawki, na Haliczu i Wielkiej
Semenowej, można zobaczyć wiele pięknych widoków. Ale kto wie, czy ciekawsze przeżycia
nie czekają na was w dolinach, w bieszczadzkich wioskach?
Baśka popatrzył na mnie uważnie.
- Zdaje mi się, że rozumiem. Przecież pan w tym roku już dwukrotnie był w
Bieszczadach. Po co? Niechże pan nareszcie powie, co panu leży na sercu.
Pochyliłem się nad mapą. Obok zaznaczonej kółkiem małej miejscowości koło
Zagórza zrobiłem długopisem delikatny krzyżyk.
- Wkrótce będę tam po raz trzeci. Zostawisz dla mnie wiadomość o sobie u Jana
Sekundusa koło Zagórza. Bardzo bym chciał, aby w liście do mnie znalazła się pewna
informacja...
I wtajemniczyłem Baśkę w sprawę, która od dwóch miesięcy trzymała mnie w
ciągłym niepokoju i napięciu.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
ZŁY HUMOR MARCZAKA • GANG PRZEMYTNIKÓW • MOJA WIELKA PORAŻKA •
KTO KUPUJE IKONY • DZIWNA HISTORIA PIESKA • SPOTKANIE Z BESTIĄ • KŁOPOTY Z
PROTAZYM • GDY BESTIA KOCHA SAMOCHODY • SPOSÓB NA PROTA
Dyrektor Marczak wrócił z Wiednia w bardzo złym nastroju. Na jego oczach, na
aukcji w słynnym salonie Paula Schuberta znowu sprzedano dwie stare ikony, co do których
Marczak żywił głębokie przekonanie, że zostały przez kogoś przemycone z Polski. Na pytanie
dyrektora, skąd pochodzą owe ikony, Paul Schubert wyjaśnił mu chłodno, że tego typu
informacji może udzielić tylko policji wiedeńskiej. A jej trzeba przedstawić dowody, że
dzieło sztuki, które znalazło się na aukcji, zostało komuś skradzione, co - jak zaznaczył pan
Schubert - jeszcze nigdy się nie zdarzyło. Marczak nie mógł przedstawić podobnych
dowodów, nie było bowiem sygnałów, aby obrabowano z ikon jakiegoś zbieracza lub
muzeum w Polsce. Istniały natomiast informacje, że od pewnego czasu, a ściślej od pół roku
ktoś wykupywał ikony w polskich sklepach z dziełami sztuki. Potem te same ikony
sprzedawano na aukcjach w salonie Paula Schuberta. Innymi słowy - przemycano je za
granicę.
Doszła do naszych uszu wiadomość, że ktoś krąży po wsiach południowo-
wschodniego skrawka Rzeszowszczyzny i od tamtejszych mieszkańców skupuje stare ikony,
co w samej rzeczy nie jest czynnością zabronioną prawem, ale w zestawieniu z informacjami
o wzroście podaży ikon na aukcjach zagranicznych wydawało się podejrzane.
W Polsce wolno każdemu sprzedawać, kupować i posiadać dzieła sztuki. Nie wolno
ich tylko bez zezwolenia wywozić za granicę. A zezwolenie takie niełatwo jest uzyskać -
wojna i okupacja zubożyła Polskę o wiele cennych obiektów. Dalsze jej zubożenie poprzez
wywóz zabytków byłoby największą szkodą dla interesu narodowego. Stąd też, jeśli jakieś
stare dzieło sztuki zawędruje z Polski do innego kraju, można być niemal pewnym, że stało
się to nielegalnie.
Od roku jednak w salonie Schuberta, słynnego handlarza dziełami sztuki, pojawiły się
stare ikony, pochodzące z województwa rzeszowskiego. Stare ikony stały się ostatnio bardzo
modne i uzyskiwano za nie wysokie ceny. W Departamencie Muzeów i Ochrony Zabytków
nabieraliśmy przekonania, że w Polsce zaczął działać gang zajmujący się przemycaniem i
sprzedażą ikon. Powiadomiliśmy o tym Komendę Główną MO i Główny Urząd Celny, lecz -
jak na razie - bez rezultatu. Gang działał w dalszym ciągu w pełnej konspiracji i ze skutkiem,
o czym przekonał się dyrektor Marczak podczas swego pobytu w Wiedniu.
Nic dziwnego, że powrócił do Polski w bardzo złym nastroju. I natychmiast wezwał
mnie do swego gabinetu.
- Jakie są rezultaty śledztwa w sprawie skupowania i przemycania ikon? - zapytał
mnie po krótkich słowach powitania.
- Żadne - odparłem, szczerze przyznając się do porażki.
Nie, to nie była porażka, raczej zupełna klęska. Pracowałem w Departamencie
Muzeów i Ochrony Zabytków Ministerstwa Kultury i Sztuki jako referent do specjalnych
poruczeń, czyli coś w rodzaju detektywa. Do moich zadań należało przyglądanie się
działalności różnego rodzaju handlarzy antyków, bacznie, aby jakiś cenny zabytek kultury nie
został wywieziony za granicę. Zajmowałem się także wykrywaniem zaginionych podczas
wojny zbiorów muzealnych i zabytkowych przedmiotów. Mogłem pochlubić się
odnalezieniem cennych kolekcji dzieł sztuki, uznanych za bezpowrotnie zaginione,
rozwikłałem kilka zagadek historycznych, które doprowadziły mnie do odkrycia skarbów
kultury narodowej. Ale teraz, od dwóch miesięcy, kręciłem się jak wiewiórka w kole,
daremnie usiłując wpaść na trop gangu przemytników. Ta sprawa dręczyła mnie w dzień i w
nocy. Zrobiłem setki kilometrów usiłując wpaść na trop tajemniczego gangu. I wszystko na
próżno.
- Nie osiągnął pan żadnych rezultatów? - zdumiał się dyrektor Marczak. - Cóż to się
stało, panie Tomaszu?
- Niestety, muszę przyznać się do klęski - bezradnie wzruszyłem ramionami. - Ta
sprawa przerasta moje możliwości...
Dyrektor Marczak aż poczerwieniał z oburzenia.
- A więc sądzi pan, że powinniśmy z niej zrezygnować? Przecież nie każę panu
aresztować przemytników, bo od tego jest milicja. Ale pozostaje w naszych możliwościach
dowiedzieć się, kto w sklepach Desy i u chłopów w Rzeszowskiem wykupuje stare ikony. A
już milicja po nitce trafi do kłębka i gang znajdzie się za kratkami.
Westchnąłem ciężko.
- Jak panu wiadomo, dyrektorze, nabywcy dzieł sztuki w sklepach Desy nie muszą się
legitymować. A mimo dwukrotnego pobytu na Rzeszowszczyźnie, niestety, nie udało mi się
trafić na ślad osobnika, który w tamtejszych wsiach kupował stare ikony. W każdym bądź
razie musi to być człowiek znający miejscowe stosunki i doskonale zorientowany, kto posiada
[ Pobierz całość w formacie PDF ]