Żeromski Stefan - Do swego Boga, Żeromski
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Stefan Żeromski
Do swego Boga
Wąska drożyna przeciska się przez las zwarty,
podszyty młodą sośniną, tworząc między szczytami
drzew przedział nieznaczny. Gałęzie świerków, na
których leżą grube, soplami obwieszone kiście
śniegu, zginają się pod ciężarem nad tym leśnym
przesmykiem, zaledwie oznaczonym dwiema
skibami śniegu, które sanie chłopskie odwróciły.
Dzień był marcowy - jasny a mroźny.
Teraz, gdy się na zachodzie rozpościerać zaczyna
pół zmierzch błękitny, nawet zaspy, pozataczane
dokoła pniów, stają się sypkimi jak mąka. Na
przedziwnie czystej przestrzeni niebieskiej, jaka
płonie już zorzą wieczorną - las stoi nieruchomo, niby
wielki ejkonosfas świątyni greckiej; nieznaczne
podmuchy strącają z wierzchołków drzew
drobniutkie pyły śniegowe i płyną między gałęziami,
po tle purpurowym, jakby poplątane smugi nikłego
dymu wzbijające się z niewidzialnych kadzielnic...
Cisza tam głucha, nieskończona, śmiertelna...
Drożyną ową idzie stary, zgrzybiały, siwy jak
gołąb chłopowina Pelek z wnuczką Teofilką - poły
lichego kożucha za pas zatknął, kij daleko przed się
stawia, szeroko rozkracza nogi, sapie i kaszle, lecz nie
ustaje, choć mu zaczerwienione oczy łzami zachodzą,
choć pot się sączy zmarszczkami zwiędłej, przez
wiatr wychłostanej twarzy. Teofilką staje swymi
wielkimi butami w śladach dziadowskich, co chwila
chuścinę na piersiach zawiązuje mocniej i pomimo że
upada ze znużenia, dotrzymuje staremu kroku. Z
trwogą spoglądają na zorzę rozniecającą się nad
szczytami i spieszą coraz bardziej. Od czterech dni
idą tak, krótko odpoczywając przy stogach siana i
pustych szopach, nocując po chatach z daleka za
wsiami stojących, przebywają pustkowia bezludne,
lasy czarne i głuche, brną po zaspach głębokich, po
lodach rzek i stawów śniegiem przyprószonych, pod
nogami dzwoniących - idą leśnymi, dalekimi a
zapadłymi drogami spod samego Drohiczyna aż za
Warszawę-miasto... spowiedź uhopić.
Co roku tak chodzą we dwoje - odkąd na wiarę
cudzą zapisani. Grzesznicy oni wielcy oboje, zdrajcy
oboje...
Stary Felek jeszcze przed "zbrodniami" synowi swe
pięć morgów odpisał, wnuczki się doczekał, synowę
pochował i pacierze, pod piecem siedząc, odmawiał
już tylko, gdy mu się nagle a niespodziewanie na
russkiego podpisać kazano. Synowi też, wnuczce też
- całej wsi... Sam arcypop coś do nich gadał, gdy ich
wszystkich do gminy zapędzono. Wieś się oparła.
Pewnej nocy zimowej wojsko naszło, ludzi
wypędziło z chat na szczere pole, w mróz trzaskający.
Trzy dni kozaki po chatach obozem stały, bydło rżnąc
i niszcząc mienie, trzy dni ludzie stali z odkrytymi
głowami na polu, na śniegu, do Boga się modląc.
Wreszcie naczelnik wojskowy wielkim się gniewem
zapalił - dawaj bić. Do naga rozbierali mężczyzn i
kobiety, bijąc po kolei, a srogo - aż się naród całej wsi
zawściekł i jął się rozbierać sam, pod baty kłaść sam,
pokotem; - aż się Fełków syn z pięściami podsunął do
naczelnika, do Gołowińskiego... Dopiero nastał sądny
dzień!
Bili tego Leona nahajkami na śmierć, w sześciu,
szmaty z niego zwlekli, naczelnik ostrogami grzbiet
obnażonemu, na śniegu, we krwi leżącemu szarpał,
wrzeszcząc w zapamiętałości: podpiszyśl
Na nic!
- Ni, ni, ni... - szeptał tamten.
To go umierającego dźwigać kazał, twarzą do
siebie obracać i pytał:
- Ty russki?
- Ni - Polak, na polskiej ziemi się urodził...
Tak i u świerk ł szepcąc do siebie: ni - ni!...
Gdy wzięli wnuczkę Teofilkę bić - Felek nie
wytrzymał: podpisał duszę swoją i wnuczki na złą
wiarę. Stare u niego było serce, dziadowskie... Jak liść
dygotał, u nóg Moskalowi się wlókł, przyszwy butów
całował - aż podpisał.
Odtąd rokrocznie przed Wielkanocą idą Bogu się
kajać za zdradę. Dziad taką drogę zna, gdzie nie tylko
żandarma, ale człowieka żywego nie spotkasz.
Jest daleko, za Warszawą-miastem, kościółek
maleńki, sta ry; ksiądz tam jest młody, świątobliwy a
miłosierny. Oczy u tego księdza we łzach, słowo
ciche, a takie mądre, a takie słodkie!...
Przyjdą w nocy, zastukają, dziad przez szybkę
poszepce - wnet on ich boczną furtką do kościoła
prowadzi, spowiedzi słucha, a sam płacze, serdeczny,
siczami gorzkimi. Potem wszyscy krzyżem leżą aż do
rannego świtania. Gdy odchodzą, naucza ich ten
sługa boży zawsze jednakowo: "Miłujcie
nieprzyjacioły wasze, miłujcie nieprzyjacioły wasze..."
Nim słońce wejdzie, nim się ludzie pobudzą, już
oni od miejsca tego daleko... Teraz oto, gdy dzień się
szybko nachyla, spieszą już co tchu, aby na wiadomy
dziadowi nocleg trafić. Las rzednie, otwiera się pole
czyste, śniegiem równo zasłane, bezludne, dalekie,
bezmierne.
Na skraju lasu Fełek przystanął, oczy dłonią od
blasku nakrył, z nogi na nogę przestępuje, wargi mu
drżą. Pola tego on nie zna, chałup tu kilkoro powinno
stać pod lasem.
- Obce pole... - szepce do siebie w trwodze.
Na środku pustkowia wiatr wzdyma sypkie bryłki
śniegu, to je rozmiata, to wieje, jak zboże szuflą, to
cały obszar przestworza ciągnie za sobą, jak obrus, to
go daleko, daleko lejkiem w górę podrywa, to jakby
w falach dymu od końca do końca leci.
- Zbłądził ja, stary głupiec, hej! - mówi cicho, w tył
zasuwając czapkę.
- Za tym torem chodźmy, dziadku...
- Za torem...
Ruszają znowu i brną po kolana. Śnieg na polu
głębią leży, wiatr luty, burza idzie. Bylinki
zeszłoletnie, suche, cieniutkie gdzieniegdzie nad
śniegiem stoją, kiwają się w wichrze żałośnie, jakby
nad tą dziewczyną zawodziły, jakby za nią świstały:
ej, ej... Tarnina, od lodu i sopli błyszcząca, badyle
głogu czepiają się jej spódnicy, jak ręce miłosierne, co
chcą zatrzymać...
Buty obojgu przemokły do cna, nogi kostnieją,
tchu brak.
- Isz ty, wnuczko, jak nas ten wiatr, moskiewski
sługa, od Boga odpędza - miamle półzrozumiale
dziadowina.
Nagle coś dudni i wre głucho za nimi. To wicher w
las uderzył. I zakołysał się las, zastękał... Teraz burza
w nich bije, szmaty rozmiata, w oczy garściami
śniegu, ostrego jak tłuczone szkło, ciska. Chwilami
jak żywy siłacz brzemiona śniegu z miejsca na
miejsce przerzuca, zdziera go aż do gruntu nagiego i
fryga wysoko - nad las.
Kamień tam był wielki na polu, do niego się
dowlekli, usiedli odpocząć...
Noc zeszła nagle ciemna. Burza w niej wre - długo,
długo... Czasem znienacka ucichnie, wówczas z
wysokości niebieskiej pada na oblicze pustkowia
blade, zimne, znikome półświatło miesiąca, dotyka
lodowatymi promieniami przytulonych do siebie,
skrzepłych, śniegiem przysypanych głów, zimnych
oczu otwartych i łez na rzęsach wiszących, co się w
sople lodu ścięły...
Gdy wstaje i płonie zorza poranna, znowu na
równinie cicho, tylko z wierzchołków drzew
niewidzialne podmuchy strącają pył lekki śniegowy i
płynie niby biały dym znikomy, wzbijający się z
niewidzialnych kadzielnic...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]