(24) Tajemnice warszawskich fortów - Tomasz Olszakowski, PAN SAMOCHODZIK
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Tomasz Olszakowski
Pan Samochodzik i tajemnice
warszawskich fortów
Rozdział pierwszy
DZIEWIĘTNASTOWIECZNA POEZJA • WIZYTA ANTYKWARIUSZA
• PORCELANOWA RÓŻA • TROCHĘ FIZYKI • ODWIEDZAM ANTY-
KWARIAT
Gdy zima nastaje
Patrzą wokół biedne ptaszki
Czy nie ma dla nich ziarnek
Myśląc, że będąc chłopcem
Miałyby ich cały garnek
— zadeklamował Pan Samochodzik obserwując, jak na
zaśnieżonym parapecie gołębie przepychają się walcząc o okruchy, które im wysypał.
— Nie jestem znawcą poezji, ale to jakaś upiorna szmira... — oderwałem na chwilę
wzrok od ekranu monitora.
Uśmiechnął się przeciągając w fotelu.
— Och, to taki stary wierszyk. Znalazłem go w jednym z numerów „Kuriera
Warszawskiego” z 1899 roku. Nadesłała go do redakcji jakaś poetka. Zapamiętałem go,
bo był bardzo wesoły.
— Wydrukowali to? — wyraziłem zdziwienie.
— Oczywiście, razem z kilkoma innymi „perłami” jej poezji. Gdyby była pisarką,
idealnie pasowałoby do niej miano grafomanki, a tak... — strzelił w powietrzu palcami
szukając odpowiedniego słowa.
— Wierszokletka — zasugerowałem.
— Z ust mi wyjąłeś.
— Jak się nazywała?
— Niestety redaktorzy nie zanotowali jej imienia dla potomności, za to opublikowali
fragment jej listu — przez chwilę szukał w notatniku, a potem wyłowił z niego kawałek
odbitki ksero.
2
— Poczytaj sobie.
— Lecz i ja się nie łudzę, żebym mogła żyć wiecznie. Wiem, że moja śmiertelna
cząstka wróci do ziemi. Pozostanie jednak po mnie nieśmiertelna spuścizna talentu,
którą przekazuję potomności — przeczytałem z patosem.
Szef roześmiał się.
— No cóż — powiedział. — Za dar dziękujemy.
Dźwięk telefonu przerwał nam uczoną dyskusję o poezji sprzed wieku. Szef podniósł
słuchawkę.
— Gość? — zdziwił się. — Proszę wpuścić.
— Kto do nas idzie? — zaciekawiłem się.
— Antoni Biedermayer — wyjaśnił Pan Samochodzik.
— Chyba nie miałem przyjemności poznać.
— Ma maleńki antykwariat koło skrzyżowania Alei Jerozolimskich i Nowego Światu
— wyjaśnił. — Tak w głębi, w podwórku.
— Ach, przy Foksal — domyśliłem się. — Niedaleko księgarni rosyjskiej?
— Nie, koło tego pałacyku, w którym mieści się sztab KPN-u.
— Jest ich tam kilka...
— To właściciel jednego z nich.
Po chwili do gabinetu szefa wkroczył starszy mężczyzna ubrany w szary garnitur.
— Czemu zawdzięczamy wizytę? — zagadnął szef po wzajemnej prezentacji.
Gość usiadł na podsuniętym mu krześle.
— Panie Tomaszu — powiedział — znamy się od wielu lat.
Szef kiwnął poważnie głową.
— Przed laty powiedział mi pan, że jeśli trai mi się coś naprawdę niezwykłego,
będzie pan wdzięczny...
— Pamiętam — potwierdził Pan Samochodzik. — Nie kontaktowaliśmy się specjalnie
często, ale przez pańskie ręce przepłynęło wiele ciekawych rzeczy.
— Dziś traiło mi się coś naprawdę zadziwiającego — powiedział poważnie.
Otworzył neseser, a z jego wnętrza wyjął ostrożnie czarną tubę, w jakiej studenci
ASP noszą rysunki. Delikatnie wydobył z niej kłąb waty. Rozwinął i naszym oczom
ukazała się porcelanowa róża. Wykonano ją z niezwykłą starannością. Przypominała do
złudzenia prawdziwy żywy kwiat. Szef ujął ją delikatnie w dłonie.
— Zdumiewająca rzecz — powiedział.
Podał mi okaz. Z bliska róża straciła nieco swój urok. Była zniszczona. Płatki w kilku
miejscach były wyszczerbione. Kolory, niegdyś z pewnością bardzo żywe, zmatowiały.
Płatki pokryła siateczka cieniutkich pęknięć, jakie na starej porcelanie pozostawia czas.
Łodyga była na końcu odłamana.
— Ciekawy przykład fantazji dawnych mistrzów — powiedział szef w zadumie.
3
— Co o tym sądzisz, Pawle?
— Nigdy w życiu nie widziałem nic podobnego — mruknąłem. — Nawet na
obrazku.
— Porcelanowa róża — powiedział gość. — Nieprzydatna, kłopotliwa, bezużyteczna.
Nie była z pewnością ozdobą żadnego przedmiotu. Na tak długiej łodydze musiałaby
się szybko ułamać.
Wewnątrz kielicha widać było resztki nie wypłukanej do końca ziemi.
— Świeżo wykopana — zauważyłem. — Może wczoraj. Czy ktoś chciałby mieć
bukiet porcelanowych kwiatów?
— Skoro nie służy do niczego, z pewnością była dziełem sztuki — Pan Samochodzik
uśmiechnął się melancholijnie. — Artyści czasami tworzą przedmioty piękne
i bezużyteczne zarazem. Tak mogło być i w tym przypadku. Musiała stać dokładnie
pionowo — dodał. — W przeciwnym razie ułamałaby się pod własnym ciężarem.
— Niekoniecznie — zauważył antykwariusz. — Proszę zwrócić uwagę, że wewnątrz
łodygi znajduje się metalowy trzpień.
Ostrożnie odwróciłem różę kielichem w stronę podłogi.
— Faktycznie — zauważyłem. — Została ułamana i prawdopodobnie trzpień
wystawał. Potem zardzewiał. Gdyby był z żelaza, korozja weszłaby w głąb łodygi,
a pęczniejące żelazo rozerwałoby porcelanę. To musi być coś innego. Stop żelaza
z niklem albo cynkiem...
Szef kiwnął głową.
— Ułamana i wyrzucona — powiedział. — Ale siateczka pęknięć powstała
wcześniej. Ten kwiat musiał się przez dłuższy czas systematycznie nagrzewać i chłodzić.
Znajdowała się na wolnym powietrzu.
— To jakaś bzdura — zauważyłem. — Na dworze rosną prawdziwe kwiaty, więc po
co komu sztuczne?
— Na przykład w czasie zimy — antykwariusz wyszczerzył zęby w szelmowskim
uśmiechu. — Jak panowie ją datują?
— Sądząc ze stanu zachowania ma kilkaset lat — powiedział szef. — Może
dwieście? Jeśli leżała w ziemi, mogło ją to zarówno chronić przed wpływem czynników
zewnętrznych, jak i przyśpieszać procesy erozji kaolinitu... Wszystko zależy od gleby.
— Ta wygląda na dość ciemną — wydłubałem paznokciem odrobinę ziemi
z załamania łodygi.
Pod palcami coś mi zabłysło.
— Spłucz wodą w łazience — poradził mi szef. — Weź pędzelek. Starannie oczyściłem
różę i przyniosłem ją do pokoju. Obejrzeli ją uważnie.
— Do rdzenia, czy jak to nazwiemy, prowadzą cztery otworki, nie, pięć. W czterech
tkwią resztki plomb z metalu, który chyba jest złotem. Prawdopodobnie przytrzymywały
4
pierwotnie złote listki.
Spróbowałem sobie wyobrazić różę, jak wyglądała, zanim czas zniweczył lwią cześć
jej urody.
— Jak spróbujemy datować? — zapytał ponownie gość.
Szef zamyślił się.
— Nie znam żadnych analogii. Nic, co byłoby do niej podobne. Robota jest niezwykle
precyzyjna, co oznacza, że wykonali ją fachowcy bardzo wysokiej klasy. Porcelana
wygląda na miśnieńską...
— Można to łatwo sprawdzić — zauważyłem. Antykwariusz uśmiechnął się.
— W jaki sposób? — zagadnął.
— Cóż, każde na świecie złoże gliny zawiera domieszki metali i innych pierwiastków.
Taka kompozycja jest indywidualna dla każdego regionu, w promieniu pięciu, sześciu
kilometrów. Należy zatem naszą różę albo jej kawałek zbombardować neutronami
w reaktorze, a potem odczytać jej skład izotopowy. Po określeniu sekwencji domieszek
pierwiastków śladowych zorientujemy się na podstawie katalogów złóż...
Szef westchnął ciężko.
— Pomysł genialny, jedyny w swoim rodzaju — powiedział. — A ile kosztuje
napromieniowanie próbki w reaktorze?
— Cóż, nasze laboratoria w Świerku dopiero się do tego przymierzają, ale na
Zachodzie...
— Czyli doliczmy jeszcze koszta podróży.
Zamilkłem.
— Pewnie parę tysięcy dolarów — zauważyłem po chwili.
Szef wzruszył ramionami.
— Podziwiam stopień rozwoju naszej nauki, ale to się po prostu nie opłaca.
— Można też spróbować inaczej — zauważyłem. — Wykonać mikroszlif i obejrzeć
pod mikroskopem przełam. Pojawią się konerkcje domieszek, które będzie można
porównać...
— Gdzie robią takie mikroszlify?
— Na pewno na Ukrainie. Z tego co wiem, profesor Andrzej Buko z Instytutu
Archeologii i Etnologii PAN w Warszawie robił podobne badania. Mają tam chyba
nawet laboratorium.
— Profesor Buko robił je dla wczesnośredniowiecznych garnków glinianych. A tu
mamy porcelanę. Nawet zakładając, że udałoby się tego dokonać, to nie będziemy mieli
materiałów porównawczych.
— No to impas — westchnąłem. — Wymyśliłem wszystko co się dało.
Szef oglądał różę przez silne szkło powiększające.
— Tu są resztki znaku irmowego — powiedział. — Niestety w tym właśnie
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]