§ Enerlich Katarzyna - Prowincja pełna marzeń 02 - Prowincja pełna gwiazd(3), Kuciapka123

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Enerlich Katarzyna
Prowincja pełna gwiazd
Prowincja może być miejscem magicznym, pełnym wydarzeń i emocji, w którym po
prostu chce się żyć, a nie tylko gniazdem ludzi o małomiasteczkowych poglądach,
ciekawskich i skupionych bardziej na życiu innych niż swoim. Miejscem, w którym tętni
normalne życie, zgodnie z przemianami tego świata, pokornie poddanym porom roku,
biegnącym czasem może trochę wolniej, spokojniej, bez korków na ulicach i laptopów na
kawiarnianych stolikach... Nad którym świecą te same gwiazdy, to samo słońce, rozkwitają te
same kwiaty, brodzą w błękicie te same chmury.
* * * *
W żydowskiej restauracji Anatewka w łódzkiej Manufakturze, na drewnianych
schodach, prowadzących na antresolę, stoi przedwojenny manekin, ubrany w niedokończone,
męskie ubranie. Widać na nim staranną fastrygę, kołnierz jest podłożony grubym filcem - by
nie zginał się niepotrzebnie. To ubranie nigdy nie zostanie skończone, podobnie jak osoba,
dla której było szyte, nigdy go nie ubierze... Na drewnianym stojaku manekina widzę
wypalone litery, z których składam pewne swojsko brzmiące mi nazwisko. Są też
obcojęzyczne napisy, część zatarł już czas, ale jeden jest bardzo wyraźny. Nastawiając aparat
na funkcję makro, uwieczniam go: Vmn.
To niemożliwe, by ta historia powróciła do mnie właśnie teraz, w tym miejscu! Czas
zatoczył wielkie koło i sprawił, że przybyłam dziś tutaj nieprzypadkowo, bo nie ma
przypadków... Usłyszałam lekki chichot przeszłości: „Widzisz, znów tu jestem, choć tamci,
dla których byłam teraźniejszością, dawno odeszli”...
Rozdział I
O mojej mazurskiej prowincji, na której dzieją się rzeczy naprawdę potrzebne, i o tym,
że czasem zamykają się drzwi, by mogły otworzyć się wrota.
Odruchem serca wybrana przez moich Rodziców na miejsce do życia, stała się
również moim domem, światem, moją ojczyzną, ale tą prowincjonalną, zamkniętą w ciasnych
uliczkach pewnego przedwojennego miasteczka na Prusach Wschodnich, niegdyś Sensburga,
a potem Mrągowa. W prostopadłościanie kamienic, w kamiennym bruku - niczym
drogowskazie dla przechodniów, odnalazłam magię tego miejsca, wysłuchałam jego legend i
zakochałam się w nim - miłością wzajemną, bo spełniającą moje małe, prowincjonalne
marzenia.
Niewiele jest w moim zajętym życiu chwil na powolne spacery promenadą wzdłuż
Jeziora Czos. A jednak... Dziś znalazłam na to czas, moich myśli nie mącą domowe
obowiązki, zakupiona na pierogi mąka, nieprzecedzona nalewka z aronii czy od dwunastu
stron poznawana dopiero książka o pewnej miłości nad rozlewiskiem... Dziś mam czas na
własne myśli, bo tyle razy już próbowały się do mnie przebić przez grubą warstwę
codzienności. Nareszcie zwyciężyły. Muszę zatem w tej mojej samotności sięgnąć do samej
siebie, do moich wspomnień i tych, którzy pojawili się w moim życiu zupełnym
nieprzypadkiem. Postaram się to zrobić właśnie dziś, jak w matematycznym równaniu,
postawić pod sobą kreskę...
Mrągowo... dla mnie zawsze będzie prowincją. I będzie to słowo zachwytu, nie zaś
niezadowolonia z życia w małym mieście. Tu spędziłam zwykłe dzieciństwo, bez nieustannie
włączonego telewizora, komputera z głośnymi grami, telefonu i muzyki na mp wciąż przy
uchu. Wiem, jak smakuje pajda chleba ze śmietaną i cukrem, czym jest oczekiwanie na
dobranockę, która była jedynym barwnym punktem szarego i prześladowanego polityką
programu telewizyjnego. Cieszyły mnie zaspy po pachy i bałwany, lepione ze śniegu przed
oknami mojej kamienicy. Cieszyło malowanie śniegu farbami plakatowymi, dokarmianie
kamienicznych kotów, wiecznie głodnych i zmarzniętych. Wiosną - zamykanie w dłoniach
drobnych kwiatków fiołka i wdychanie słodkiego aromatu między palcami. Latem
wyłuskiwanie skręconych w brązowe precelki nasion nagietka, który pomarańczem kwiatów
obrysowywał grządki mojej żyjącej jeszcze wtedy mamy: odtąd - dotąd jest nasz ogród.
Jesienią - zagarnianie liści i kasztanów w Parku Sikorskiego, tym u podnóża Wieży
Bismarcka, miejsca przedwojennych spacerów i rozmów, a potem noszenie tych jesiennych
talizmanów przez całą zimę w kieszeniach moich płaszczyków, skafanderków i kamizelek. Te
kasztany... W ich ciemnym brązie jesień zaklinała cały swój dojrzały czar. Lubiłam
wpatrywać się w niezwykłą głębię tego koloru. Kiedyś nawet pomyślałam sobie: ze
wszystkich kolorów na życie, wybrałam kolor kasztana...
Jestem trzydziestosiedmiolatką. Kobietą z prowincji. Wciąż jeszcze zapatrzoną
romantycznie w niebo pełne gwiazd, takie samo, jak w wielkim mieście, tyle że
nieprzesłonięte szybami wieżowców i fabrycznych kominów. Moje niebo i moje gwiazdy
patrzą na mnie tak samo, jak na innych ludzi, biegnących ulicami w Warszawie, Wrocławiu,
Łodzi, Olsztynie, Krakowie... Mamią marzeniami - nie dając mi jednak zbyt wielu nadziei, bo
nie ma na prowincji bycia w centrum, wachlarza szerokich znajomości i codziennej
dostępności do wspaniałych miejsc kultury i spotkań. To, co przypadło w udziale tym z
wielkich miast, ja znam tylko z gazet, książek, telewizji. A jednak - pokochałam moją
prowincję, choć mój świat nie daje mi tylu głośnych i podziwianych atrakcji. Daje jednak
inne... Nauczyłam się z biegiem lat dostrzegać wartość tego, co na prowincji jest na
wyciągnięcie ręki, a o czym ci z wielkich miast mogą tylko pomarzyć.
Nie od razu miłość do prowincji zapanowała w moim sercu. Najpierw był kompleks
małego miasta, pochodzenie, które nie dodawało splendoru. Wolałam mówić, że mieszkam
niedaleko Olsztyna niż w jakimś tam Mrągowie. Dopiero potem, gdy miastem zagrał znany
na cały kraj Festiwal Muzyki Country, a wraz z nim pojawili się tu ludzie z prasy i telewizji,
ta prowincjonalna kurtyna trochę się podniosła i połączyła nas z wielkim światem. Kompleks
przeminął, a po nim pojawiła się duma z mego miasta, że wszyscy je znają, choć takie małe i
schowane gdzieś między drzewami nad Jeziorem Czos.
Z biegiem lat, wraz z dojrzewaniem, urzekła mnie zieloność drzewnych pąków,
zapach kwietnych łąk z całą masą ziół do wyzbierania i zasuszenia w bukietach, zwiastujące
lato barwne tulipany w przydomowych ogródkach, sprężystość kuli mchu podczas jesiennego
grzybobrania. Oraz same grzyby - suszone przeze mnie, a nie - zakupione w supermarkecie! I
prostota mieszkańców prowincji - znających siebie nawzajem, patrzących życzliwie lub
wrogo, ale przecież oswojonych, bliskich, bo - stąd...
Postanowiłam, że prowincja będzie moim miejscem na ziemi, bo czuję się jej
potrzebni Bo prowincja to przecież nie stan umysłu, jak mówią niektórzy - a miejsce do życia
w prostocie i zachwycie nad światem.
Mam zatem ten swój mikrokosmos i zastanawiam się, na ile mogę być w nim
niezależna...
Samotność w życiu dość mi nadokuczała. Najpierw odeszli ode mnie Rodzice,
pozostawiając zaledwie dwudziestoletnią dziewczynę na progu dorosłego życia, a potem...
przekonałam się, że dzielenie się miłością i swoim czasem z mężczyzną nie jest takie proste i
zrozumiałe dla obu stron. Patrząc w moje ugwieżdżone niebo z okien sypialni na poddaszu,
szeptałam jak mantrę marzenia - o życiu spokojnym, bliskości drugiej osoby, przyjaźni
sprawdzonej, a nie tylko do pierwszego problemu. I wierzyłam, że moje prowincjonalne
marzenia spełnią się pod zasypanym brokatem gwiazd prowincjonalnym niebem...
Bycie jedynaczką nie było łatwe i na pewno nie ułatwiało mojej samotności, a wręcz
ją potęgowało. Kiedy nagle pojawiły się jeszcze dodatkowe problemytym razem zawodowe,
poczułam się zapędzona w róg ślepej uliczki. A jednak...
Bo czasem zamykają się drzwi, by mogły otworzyć się wrota...
Moja codzienność zaskoczyła mnie darami od losu. Musiałam jednak za nie zapłacić,
a walutą była - słoność moich łez. Tak już w życiu jest - nie ma darmowego szczęścia.
Uwierzyłam jednak w odrobinę marzeń i w to, że gwiazdy, wypatrywane przeze mnie w
prostokącie okna, naprawdę mają moc spełnienia tych marzeń...
Pracowałam kiedyś w redakcji lokalnego tygodnika i pracę swoją traktowałam nie jak
wykonywanie konkretnych obowiązków, a jak pasję. Nie wyobrażałam sobie, że mogłabym
kiedykolwiek robić cokolwiek innego. Do czasu, gdy przyszedł nowy szef - Artur - od razu z
zamiarem wyrzucenia mnie z tej pracy. Po prostubez dania racji, jakiejkolwiek rozmowy czy
próby poznania mnie. On nie miał żadnych dylematów i wątpliwości - nie liczył się z nikim i
niczym. Miał na to miejsce kogoś innego i to wystarczyło.
- Dzień dobry, pani Ludmiło! Co słychać? - czyjś męski głos wyrwał mnie nagle z
zamyślenia. Podniosłam wzrok. To pan Janek, nasz lokalny artysta. Ze swoim rudym psem.
Ale dlaczego tutaj? Zawsze przecież spaceruje w Parku Słowackiego.
- Ooo, dzień dobry! A co pan się tak zapędził w moje strony? Na promenadzie to
jeszcze pana nie widziałam!
- Sprawdzałem w domu kultury, jak wygląda moja wystawa. Wkrótce otwarcie.
Przyjdzie pani? Wiem, że pani już nie pracuje w redakcji, ale przecież może przyjść pani
prywatnie.
- Postaram się, zobaczę, czy będę miała czas...
- Słyszałem, że pani teraz zajmuje się rękodziełem?
- Tak, próbuję. Ale... skąd pan wie?
- A, ktoś mi na mieście powiedział!
- Ech, to nasze małe miasto! Wszyscy o sobie wszystko wiedzą!
- No tak, rzeczywiście... Do widzenia, pani Ludmiło!
- Do widzenia, panie Janku!
A potem gwałtowna miłość z Martinem, Niemcem, który przyjechał na Mazury nie
tylko po to, by rozmawiać o partnerstwie naszych miast, ale również po to, by odszukać
przeszłość swojego ojca Hansa. Ta jego ciekawość rodzinnych korzeni uruchomiła całą masę
nowych dla mnie wydarzeń. Stąpałam wśród nich początkowo nieufnie i ostrożnie, jak dziki
kot, bo nowe były sytuacje, które się w moim życiu pojawiły. Ufności nabrałam dopiero
potem.
Hans Ritkowsky przed wojną mieszkał w mojej kamienicy. Był Mazurem - a historia
jego życia nie była prosta. Dla Niemców - Polak, dla Polaków - Niemiec. Jaka była jego
tożsamość? Obecna - niemiecka, co do tego nie miał wątpliwości, ale tamta?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • ewunia87.pev.pl