§ Wasilewska Katarzyna - Zazdrośnica, Kuciapka123

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Zazdrośnica
Katarzyna
Wasilewska
- Gdzie siedem sióstr, tam jedna zmora. Tak mówili.
Babcia, schylona nad kubłem po farbie do elewacji, obiera
ziemniaki, szare i bulwiaste jak jej palce. Nie spodziewała się,
że przyjadę. Siedzę obok, na stołku przysuniętym do ściany
ganku. Drewniany dom pachnie ziemią, stęchlizną, chlebem,
trochę moczem i trochę sianem. Zawsze, odkąd pamiętam.
Ten zapach jak katalizator przywołuje obrazy wakacji, let­
niego słońca przesianego przez liście jabłoni, zdartych kolan
i babci, nieco młodszej, ale wiecznie staruszki, opowiada­
jącej historie o zjawach, nieboszczykach i duchach. Kilka
lat temu do repertuaru dołączyło UFO, które przeleciało
ponoć nad wsią, podobne do świetlistej balii, wystraszyło
sołtysową, dwóch pijaków i kochaną babcię, podglądającą
UFO przez okno spoza firanki - i znikło. Uwielbiam te hi­
storie. Turystka ze świata wypranego z magii i przestrachu,
ukrywam uśmiech za kubkiem z herbatą. Wychowanka
racjonalnej współczesności, na co dzień pipetująca próbki
pełne pociętych genów, wierzę w wyniki badań, powtarzal­
ność wyników i pustkę w pustej szafie, a nie w zmory. Mimo
to babcine gadanie działa na mnie kojąco - świat duchów
wydaje mi się przewidywalny i bezpieczny. Nawet UFO
musi być posłuszne regułom i odlecieć za las.
- Sama widziałam, jak tu stoję! - Babcia popatru­
je, sprawdza, czy na pewno wierzę jej słowom. Znam
to na pamięć, ale ciekawie wyciągam szyję i zagaduję jak
zwykle:
- Naprawdę? Widziałaś zmorę?
- No nie, nie! - wzbrania się. - Tego nikt nie widział, nikt
7
nie wie. Ona sama nie wie nawet, że jest zmorą. Rodzice
nie wiedzą, ludzie we wsi. Jakby ją ktoś rozpoznał, spojrzał
w twarz, toby prysnął urok, przestałaby zmorą być. Dlatego
ona się kryje, żeby nikt jej nie widział. Jak była jesień czy
zima i się w chałupach spało, to zmora nie chodziła, boby
ją kto zauważył, że się wymyka nocą. Dopiero jak się robiło
cieplej, na siano szło się spać, po stogach albo do stodoły,
wtedy zaczynała zmora swoje używanie.
- Skoro nie widziałaś żadnej, to skąd wiesz, że istnieją?
Co ty, babciu, właściwie widziałaś?
- Co ja widziałam? - wykrzykuje babcia. - Ano, za­
plecione warkocze - ot, co widziałam! Na własne oczy!
- Potrząsa groźnie nożykiem do obierania ziemniaków.
Kiwam głową i popijam herbatę, żeby zakamuflować
wątpienie w słowa naocznego świadka. Babcia poprawia
chustkę z kwiecistego poliestru, bo opadła na jej pomar­
szczone czoło, i ciągnie dalej:
- Stał dawniej w oborze koń. Piękny, czarny. I co dziadek
rano zachodzi do niego, on spocony, zganiany. Bo ta zmora
nocą na nim jeździła! Wyprowadzała go, gdy nikt nie wi­
dział, i po polach, po lesie - gdzie chciała. Słoma też pod
koniem - wieczorem świeżo kładziona, a rano potłuczona
kopytami, zmarnowana na gnój. Bał się jej widać i wyrywał
się, bił nogami. Nikt tego nie widział, a ona przychodziła
i siadała mu na grzbiet, a potem mu grzywę plotła w ta­
kie malutkie, drobne warkoczyki, jeden przy drugim. O,
takie ciasne! - Babcia wyciąga palec i nożykiem pokazuje
mi na nim, żebym widziała, jakie ciasne warkocze plotą
zmory. A potem nachyla się po następnego ziemniaka.
- Ile to się dziadek umęczył, żeby je rozpluntać...
A na drugie rano to samo: grzywa zapleciona. Przestraszone
było konisko, boki mu się pozapadały, jeść nie chciał.
- I co jeszcze zmory robiły?
- Różnie. Nie tylko koniom, ale i babom włosy zaplotły
nieraz. Takim, co im się należało.
8
- Należało?
- Jak która do cudzego chłopa latała...
- A chłopakom też dokuczały?
- Ale! - Babcia wzrusza ramionami specjalnym ruchem,
którym zwykła wyrażać pogardę dla ignorancji. - Jak który
krzywdę dziewczynie zrobił, to go dopadła, w południe
albo nocą, jak spał. I męczyła go!
- Męczyła? - Tego wcześniej nie słyszałam. Babcia
była pruderyjna.
- Siadała chłopinie na piersiach i dusiła całym cię­
żarem, sny zsyłała mu różne. A on się szarpał, dusił,
nieprzytomny - aż się obudził. No! Niejednemu zmo­
ra dopiekła! Opowiadali... Ale nie wiadomo było, która
to dziewucha. Zgadywano, ale ludzie dużo dzieci mieli,
mieszkali na kupie, a siedem dziewuch w jednej chałupie
nieraz się trafiało.
- I co z tą zmorą dalej? Całe życie straszyła?
- E, nie. Tylko dokąd za mąż nie wyszła. Jak przyszło
dziecko, mąż, gospodarka, to już nie miała czasu latać
po nocy i straszyć.
Wystawiam twarz na powiewy letniego wiatru, kubek
z herbatą ogrzewa mi dłonie. Jaki spokój... Czego innego
się spodziewać? Zmory nie robią niespodzianek, nie trują
dupy dylematami i nie zmuszają do trudnych wyborów.
Są znacznie milsze niż przyjaciółki, faceci, z którymi się
sypia, milsze niż moja szefowa. Są milsze nawet niż ja -
bo tradycja każe zmorze uprzykrzać życie innym, a nie
samej sobie.
Ręce babci wykonywały plan niezależnie od opowieści.
Stary nożyk wyostrzony na sierp ogołaca bulwy bezlitośnie
jak automat. Ścina nierówności, wydłubuje kiełki i oczka,
dopóki nie wyłoni się gładka, jasna kula. Grube łupiny
wpadają do wiadra, a goły ziemniak zostaje wrzucony
do garnka wypełnionego studzienną wodą. Zanim jed-
9
nak zrobi „chlup!", babcia rozcina każdy na dwie części.
Rozdzielone połówki toną, gubią się w coraz bardziej mętnej
brei. Przybywa ich, obijają się o siebie, turkocąc głucho,
jakby się nawoływały. Pochylam się nad nimi i wtedy
znika mój kruchy spokój, przywołany przez opowieść
o zmorach. Jeden z ziemniaków łypie na mnie niedo­
kładnie wyłupionym okiem i wypływa białą przekrojoną
płaszczyzną na wierzch, jakby chciał się użalić: zobacz,
jak mnie urządzili! Nie ma mojej drugiej połówki, mnie
nie ma, tęsknię sam za sobą! Każda połówka ziemniaka
zaczyna wołać do mnie o platońskiej tęsknocie i niespeł­
nieniu, o samotności, o rychłym końcu, który sprowadzi
tłuczek do ziemniaków. Ziemniak z wyłupionym okiem
patrzy na mnie, robi mi się go tak bardzo żal. Może nawet
i popłakałabym się nad tym cholernym zwykłym garn­
kiem - co się ze mną dzieje? Szczęśliwie dwie następne
połówki wpadające do gara ochlapują mi twarz zimną
wodą, a potem babcia wstaje i sprząta ziemniaki sprzed
nosa. Chwyta sagan pewną ręką i opiera sobie o brzuch,
jak stara bogini rządząca losem swych żałosnych dzieci.
Teraz płucze je czystą wodą i nie sposób odgadnąć,
które z nich tworzyły jeszcze godzinę temu całość w pod­
ziemnym raju na krańcu pola pod laskiem. Gar powędruje
na komin, pod blachą zapłonie ogień, na obiad będą tłu­
czone ziemniaki z sosem. Jak zawsze. Proza życia i obiad
zamiast jedności dusz i ciał.
Tak wyglądał początek mojego pobytu u babci. Gdyby
mi ktoś powiedział, jak będzie potem, to pewnie bym się
zastanowiła, czy nie pomieszkać gdzieś indziej.
Koniec? Tydzień później - mokry, z nosem w błocie.
Idę w deszczu, wkurwiona, że moje dobre plany diabli
wzięli. Samochód, chuj wie dlaczego, nie chce ruszyć.
Utknęłam! Babcia tam się czai nad kurą, zaraz zrobi rosół
albo coś jeszcze gorszego i będę musiała to jeść, a może
10
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • ewunia87.pev.pl