!Tiziano Terzani - W Azji(2), bogg

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
TERZANI TIZIANO
W Azji
Tytuł oryginału: In Asia Copyright © 1998, by Tiziano Terzani Copyright © for the Polish
edition by Wydawnictwo W.A.B., 2009 Copyright © for the Polish translation by
Wydawnictwo W.A.B., 2009
Wydanie I Warszawa 2009
Pamięci Marca Filloux, Kokiego Ishihary i wszystkich innych kolegów, którzy sumiennie
wykonując
zawód dziennikarza, czasem tylko dlatego, że pojechali sprawdzić jakiś szczegół, oddali życie
na azjatyckich frontach.
$ JużnoRh(ylsk
KOREA PÓŁNOCNA
? t;Tokio >J»0shima jf— Osaka -Hiroszima^
MONGOLIA
Phenian ^
Dharamsala
KOREA 1 POŁUDNIOWA
.^Szanghaj
PAKISTAN
OCEAN SPOKOJNY
Hongkonj
iMirzapur, BANG LA!
Makau
• Surat
WIETNAM
*Wientian V AJLANDIA
Sfiperumbudur
Bangkok"
Phnom Penh
BRUNEI
SRI LANKA
Kolombo •
początek
Zostałem dziennikarzem, ponieważ w wyścigach byłem zawsze ostatni. Chodziłem do
jednego z florenckich liceów i z uporem uczestniczyłem we wszystkich biegach
przełajowych, jakie odbywały się w parku Cascine. Nie miałem żadnych osiągnięć - z
wyjątkiem rozśmieszania kolegów. Pewnego razu pod koniec zawodów, kiedy publiczność
już się rozchodziła, a ja dopiero dotarłem na metę, podszedł do mnie mniej więcej
trzydziestoletni pan z notesem i powiedział coś w rodzaju: „Jesteś uczniem? A więc nie
startuj w biegach, tylko je opisuj!" Miałem wtedy szesnaście lat i to był-pierwszy dziennikarz,
z jakim się zetknąłem, a także moja pierwsza propozycja pracy: sprawozdawcy sportowego
„Giornale del Mattino". Zacząłem od biegów, potem przerzuciłem się na wyścigi kolarskie, a
jeszcze później na mecze piłki nożnej. Odtąd w niedzielę, zamiast chodzić na tańce, jeździłem
po wioskach i miasteczkach Toskanii starą vespą 98.
„Zróbcie przejście, idzie dziennikarz" - mówili organizatorzy, kiedy się przedstawiałem.
Byłem dzieciakiem, a na sporcie znałem się mało albo wcale, ale dzięki temu zajęciu mogłem
liczyć na dobry punkt obserwacyjny, a dzień później - zobaczyć swoje nazwisko nad krótkim
artykułem na sportowych stronach miejskiej gazety. Do owych dwóch praw - a wręcz
przywilejów - zawsze byłem przywiązany. W niezwykłym zawodzie dziennikarza, który poza
wszystkim jest stylem życia, pociągała mnie możność znajdowania się w centrum wydarzeń,
zadawania najbardziej niewygodnych pytań, przechodzenia przez wszystkie drzwi, brania pod
lupę ludzi wpływowych, a wreszcie - zdawania relacji.
Dzięki zdaniu: „Zróbcie przejście, idzie dziennikarz", wypowiadanemu na różne sposoby, w
różnych językach, stanęło przede mną otworem wiele miejsc, przez które przetoczyła się
historia, przeważnie smutna, moich czasów: były to fronty niepotrzeb-
nych wojen, mogiły ofiar potwornych rzezi, upadlające więzienia i szklane klosze pałaców
należących do dyktatorów. Nie opuszczało mnie przy tym poczucie, że wypełniam „misję", że
jestem oczami, uszami, powonieniem, niekiedy nawet sercem czytelników - tych, którzy nie
mogli pojechać tam, dokąd jechałem ja. I nie tylko czytelników.
Jeśli bowiem jest prawdą, że we wczorajszą,gazetę d»iś zawija się rybę, to prawdą jest także,
że od dziennikarstwa zaczyna się historia. Zawsze czułem tę odpowiedzialność. Stąd
wyczulenie na szczegóły, dokładanie starań, aby precyzyjnie przytaczać fakty, liczby,
nazwiska. Jeżeli detale pojedynczego zdarzenia, jakiego było się świadkiem, nie są wiernie
oddane, to co z wiernością całej mozaiki historii, którą potem ktoś będzie rekonstruował na
podstawie tych okruchów?
Nie twierdzę bynajmniej, że na następnych stronach nie ma błędów; mówię jedynie, że
starałem się ich unikać i że nigdy nie wymyśliłem niczego po to, aby wypełnić lukę albo
upiększyć opowieść. Niektóre artykuły zostały napisane na gorąco, pod presją, gdy liczyła się
każda minuta; inne są dziełem dni - a niekiedy tygodni - badań i przemyśleń. Jedne są
wyłącznie kroniką, drugie próbą nakreślenia portretu kraju albo konkretnej sytuacji. A
wszystkie mają coś wspólnego z Azją, bo Azja od ponad dwudziestu pięciu lat jest celem
moich wypraw.
Czemu Azja? Wybrałem ją głównie dlatego, że była daleko, dlatego, że sprawiała na mnie
wrażenie ziemi, na której zostało jeszcze coś do odkrycia. Pojechałem tam w poszukiwaniu
„innego", wszystkiego, czego nie znałem, w pogoni za ideami, ludźmi znanymi tylko z
lektury. Zacząłem od nauki języka chińskiego, ponieważ pragnąłem zamieszkać w Chinach i
zobaczyć maoizm na własne oczy. Przyjąłem stanowisko korespondenta wojennego, gdyż
uważałem, że to, co dzieje się w Wietnamie, jest również moją sprawą. Reszta przyszła sama,
w tym także wybór krajów. Zawsze podejmowałem decyzje razem z rodziną, kierując się
własnymi zainteresowaniami, nie zaś osobistą wygodą czy wolą przełożonych.
Korzyść z bycia dziennikarzem w porównaniu, na przykład, z byciem dyplomatą - polega na
wolności. Nie tylko na wolności wyrażania własnych poglądów, ale także na swobodzie
zmiany pracodawcy, jeśli nie pozwala nam on robić tego, co byśmy chcieli. Ambasador
przenoszony z jednej stolicy do drugiej nie może powiedzieć: „Zostanę tutaj i będę
reprezentował inne państwo". Dziennikarz natomiast może przejść do innego tytułu, aby
zostać lub pojechać tam, gdzie mu się podoba. Ja miałem szczęście - nigdy nie musiałem
zmieniać odbiorcy moich tekstów, aby mieszkać tam, gdzie mnie ciągnęło: w Singapurze od
1971 do 1975 roku, w Hongkongu od 1975 do 1979 roku, w Chinach od 1979 do 1984 roku,
potem znów przez rok w Hongkongu, w Japonii do 1990 roku, w Tajlandii do 1994 roku, a od
tamtego czasu w Indiach.*
W moim przypadku szczęście wiązało się ze spotkaniem odpowiedniego człowieka: Rudolfa
Augsteina, założyciela i szefa „Der Spiegel", który w 1971 roku, może rozbawiony
pojawieniem się tego dziwnego gastarbeitera szukającego zatrudnienia, zaproponował mi
współpracę, a kilka miesięcy później stanowisko korespondenta. Od tamtej pory byłem
„dziennikarzem niemieckim". Wcześniej próbowałem być także włoskim dziennikarzem, ale -
podobnie jak w biegach - nie miałem na tym polu znaczących osiągnięć. W owych latach
żaden włoski dziennik ani tygodnik nie posiadał wysłannika na Wschodzie ani nie był
zainteresowany stworzeniem takiego stanowiska.
Pisanie w obcym języku, dla czytelnika, którego nie znałem, niekiedy mi ciążyło, więc od
czasu do czasu wysyłałem artykuły do włoskich gazet. Współpracowałem z tytułami: „II
Giorno", „II Messaggero", „L'Espresso", „La Repubblica", a od 1989 roku z „Corriere delia
Sera". Po włosku prowadziłem przeważnie własne dzienniki, z których potem powstało kilka
książek.
Zbiór tutaj zamieszczony to wybór tekstów wyłącznie dziennikarskich, napisanych w ciągu
ostatnich dwudziestu pięciu lat. Większość z nich została przetłumaczona z oryginałów w
języku niemieckim lub angielskim, inne artykuły istniały od początku w języku włoskim.
Oddałem je do druku bez zmian, w postaci, w jakiej je odnalazłem - starsze na papierze
welinowym albo w wersjach przesłanych przez teleks, nowsze zapisane w pamięci
komputera.
Mówią, że wraz z rozwojem narzędzi elektronicznych dziennikarstwo się zmienia, że pogoń
za sensacją wypaczyła etykę zawodową i że wkrótce znikną tacy jak ja - krążący jeszcze po
świecie i ścigający jakieś małe prawdy. Trudno się nie zgodzić, chociaż to bardzo przykre*. A
jednak mam pewność, że mimo hipermateria- lizmu i amoralności obecnych dzisiaj w każdej
dziedzinie, wartości ducha nie przeminęły i także ten zawód, jak inne, na przekór wszystkim
komputerom wnoszącym chłód do naszego świata, może nadal być wykonywany z uczuciem i
namiętnością, może nadal być postrzegany jako misja, służba publiczna, sposób na życie. A
im więcej telewizja będzie przesyłać do naszych domów skrótów wydarzeń - podanych
błyskawicznie, ale powierzchownie - tym bardziej będą potrzebni ci, którzy jadą na miejsce,
aby zobaczyć, powęszyć, przejąć się jakąś historią daleką albo bliską, a potem ją opowiedzieć
tym, co jeszcze chcą słuchać. Mam pewność, że tak właśnie jest. A jeśli nie - bo nie jestem
nieomylny- oto kopalne ślady przedstawiciela ginącego gatunku.
t.t.
Orsigna, kwiecień 1998
W 1993 roku, w przypływie gniewu, złożyłem doniesienie do zrzeszenia na włoskiego
dziennikarza, który opublikował serię nieprawdziwych tekstów. Nie doczekałem się żadnej
reakcji, a jeden z najbardziej znanych kłamców w tym zawodzie wciąż należy do najlepiej
opłacanych dziennikarzy we Włoszech.
W latach 1958-1961 byłem studentem Kolegium Prawa Wyższej Szkoły Pedagogicznej w
Pizie. Po obronie mieszkałem przez sześć miesięcy w Anglii, a w 1962 roku zacząłem pracę
w 01ivet- ti. Sprzedawałem maszyny do pisania, potem spędziłem trochę czasu w fabryce, a
jeszcze później oddelegowano mnie do działu kadr zagranicznych. W 1965 roku, jako
dwudziestosiedmio- latek, zostałem wysłany do Japonii, gdzie miałem prowadzić szkolenia
dla firmy. Po drodze do Tokio zatrzymałem się na jeden dzień w Bangkoku. Wtedy po raz
pierwszy postawiłem stopę na kontynencie azjatyckim. Uderzyło mnie piękno bugenwil- li. W
Tokio korzystałem z każdej wolnej chwili, aby odkrywać miasto i pisać do Angeli o
pierwszych wrażeniach.
pierwszy raz
Tokio, 4 stycznia 1965
Droga żono,
jeszcze błogo nieświadomy, żeśmy się pożegnali, nagle jestem na miejscu: w Japonii...
Nowoczesność czyni wszystko pospolitym, a cywilizacja cywilizowanym. Wylądowałem w
Tokio, jakby to był Mediolan. Hotel równie dobrze mógłby się znajdować w Sztokholmie, a
obsługa gości - standard 01ivetti - nie różni się niczym od tej z Lizbony czy Hagi. Z okna, o
które dzwoni natarczywa mżawka, widzę szereg niskich domów i pustą jeszcze ulicę.
Chciałbym tylko jednego: wyrwać się z tego sennego spokoju hoteli dla menadżerów, którzy
używają identycznego mydła co w Toronto, i powłóczyć się po szarej równinie, wśród
domów. Chciałbym zrzucić pancerz ochronny, który wszystko wokół mnie czyni łatwym i
uśmiechniętym.
Tokio, 6 stycznia 1965
[...] Jadłem po raz pierwszy w japońskiej restauracji, rozśmieszając wszystkich sąsiadów
uporem, z jakim starałem się używać pałeczek. Gdyby nie rodzina siedząca naprzeciwko,
której każdy gest naśladowałem, zapłaciłbym w końcu rachunek, nie tknąwszy niczego poza
kilkoma ziarnkami ryżu. Tutaj nie ty|^o inne są przybory do jedzenia i produkty, ale także
sposób nakrywania do stołu: zamiast talerzy pojawiają się miseczki, w których coś pływa...
Koniec i początek roku świętuje się rodzajem wielkiej uczty trwającej dwa tygodnie: ulice są
dekorowane słomą ryżową, kobiety zakładają odświętne kimona, na samochodach łopoczą
chorągiewki z intrygującymi napisami, których nie rozumiem. W biurach pije się piwo i je z
drewnianych pudełek misternej roboty, ozdobionych kwiatami i ideogramami. W oczach
człowieka Zachodu ideogram jest niezwykle eleganckim elementem dekoracyjnym
dodającym każdemu przedmiotowi tajemniczości, toteż zdumiewam moich japońskich
kolegów, przystając z zachwytem, aby przyjrzeć się wielkiej reklamie, na której zresztą - jak
mi mówią - widnieje hasło COCA-COLA, albo napisowi na odwrocie krótkiego błękitnego
kimona noszonego przez robotników, oznaczającemu - jak mi mówią - TOKIJSKIE
PRZEDSIĘBIORSTWO TELEFONICZNE. Jestem oczarowany wszystkim, co obce, tą
niemożliwością porozumienia się, tym tajemniczym kręgiem twarzy używających do
przekazywania uczuć tak odmiennych kodów, tym kręgiem znaków, których sekrety pragnę
przeniknąć.
Tokio, 9 stycznia 1965
(...) Jednemu ze sprzedawców, których szkolę, właśnie umarło maleńkie dziecko. Odwróciło
się w kołysce i przydusiło poduszką. Wezwano karetkę, która przyjechała z tlenem, ale bez
złączki i rurki, żeby go podać. Dziecko umarło. Sanitariusze i rodzice wymienili niskie
ukłony, przepraszając na zmianę: pierwsi za to, że kazali na siebie czekać, drudzy - że
wezwali ich nadaremno...
Tokio, 14 stycznia 1965
(...) Uczę się. Dziś w metrze słuchałem rozmowy staruszki o przezroczystej, gładkiej twarzy i
jej koleżanki, która wiozła zakupy w przepięknej chuście. Ta pierwsza mówiła, a druga, nie
przestając kiwać głową, odpowiadała: „Hai... hai... aah... so... iiiii... oo- ooooo... uuuuuu...
hai". Trwało to dobre piętnaście minut, a potem wstały i wyszły, kołysząc się na boki,
stawiając małe kroczki. Pierwsza nadal mówiła, druga zaś wydawała te same dźwięki,
podczas gdy jej piękna błękitno-czarna chusta obijała się o kimono w odcieniu ciemnego,
ciepłego brązu.
Kioto, 15 stycznia 1965
(...) Trwa święto młodych, którzy skończyli dwadzieścia lat, a ja skorzystałem z okazji, aby
przyjechać do Kioto najszybszym pociągiem świata... Miejsce, w którym się znajduję, to
ryokan, tradycyjny hotel, a obsługuje mnie z szacunkiem pokojówka-karmi- cielka, dbająca o
to, abym nauczył się rozróżniać rozmaite rodzaje pantofli i nie pomylił tych do o-furo,
„czcigodnej kąpieli", z tymi do wychodka... Na herbatę przyszedł do mnie „dziwny florent-
czyk", przyjaciel Fosca Marainiego, dominikanin Sandro Benci- venni. Został do północy,
siedząc na podłodze przy moim małym stoliku z laki, podczas gdy karmicielka podawała
ciasteczka i sake, uszczęśliwiona, że może przyjąć gościa w domu swojego gościa.
Rozmawialiśmy o Florencji, o tym, dlaczego z niej uciekliśmy, o Wschodzie, o buddyzmie,
którego on jest wielkim znaw- cą--.Jego naiwność co do stosunków panujących na świecie
jest rozbrajająca, ale refleksje filozoficzne zrobiły na mnie duże wrażenie: Zachód - mówił -
to kultura pojmowana jako nauka, czyli jako poznanie świata wokół ,ja", tymczasem ,ja" jest
tylko instrumentem i domem myśli; stąd biorą początek przyrodoznawstwo i nauki
empiryczne. Natomiast Wschód (to znaczy Indie, dla niego bowiem wszystko przyszło
właśnie stamtąd przez Chiny i Koreę - także do Japonii) to kultura pojmowana jako
poszukiwanie myślącego ,ja", myśl pojmowana jako myśl „ja", które myśli samo siebie,
albowiem ,ja" nie jest częścią całości, lecz całością. Różnice to złudzenie: całość, absolut, jest
prawdą. Rozróżnianie donikąd nie prowadzi. W owych dwóch kierunkach - powiada - świat
zmierzał przez stulecia, docierając do przerażającej otchłani współczesności, gdzie z jednej
strony jest ,ja", które zapomniało o sobie samym, zatracając się w poznaniu zewnętrznego
świata, a wręcz stało się więźniem poznanego - co oznacza cywilizację maszyny i koniec
humanizmu - z drugiej strony zaś jest „ja", które osiągnęło niezmierzoną głębię i
wyrafinowane formy kultury, ale, zapomniawszy o poznawaniu zewnętrznego świata, umiera
teraz z głodu, a także na dżumę i trąd...
Spędziłem w Japonii półtora miesiąca. W drodze powrotnej zatrzymałem się w Hongkongu,
w Singapurze i w Delhi. Podjąłem decyzję: moja przyszłość będzie związana z Azją.
Musiałem się zatem przygotować. W pierwszych dniach września 1967 roku wszedłem z
Angelą na pokład „Leonarda da Vinci" płynącego do Nowego Jorku. Po drugiej podróży do
Azji - z przystankami w Australii, na wyspie Timor, w Hongkongu i Makau podczas wielkich
wystąpień maoistów - otrzymałem Harkness Fellowship, stypendium, które pozwoliło mi
spędzić dwa lata w Stanach Zjednoczonych. Zapisałem się na Uniwersytet Columbia, gdzie
studiowałem sinologię. W 1969 roku wróciłem do Włoch, przez osiemnaście miesięcy
pracowałem jako dziennikarz stażysta w „II Giorno" w Mediolanie, a potem złożyłem
wymówienie. Pod koniec 1971 roku z dwójką maleńkich dzieci wyruszyliśmy do Singapuru.
Nasz pierwszy azjatycki dom znajdował się w parku pełnym tropikalnych barw i odgłosów.
Na pierwszym planie w tamtym okresie była wojna indochińska, w której Amerykanie i
wspierane przez nich prawicowe reżimy walczyli przeciwko komunistycznej partyzantce
popieranej przez Chiny i ZSRR. W kwietniu 1972 roku znalazłem się jako korespondent w
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • ewunia87.pev.pl