§ Medard Melchior - Carska roszada, Kuciapka123
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Melchior Medard
Carska roszada
Opowieść prawie sensacyjna, momentami romansowa, częściej zagadkowa, niekiedy
erotyczna
PROLOG
Żegnaj mi, Rosjo nieumyta. 1 grudnia na Dworzec Wileński, linią okrężną,
powróciejewska. Smukła, zgrabna panna miała włosy o jedwabistym połysku, pysznej
miedzianej barwy, które zazdrosne paryskie koleżanki określały „rudymi”. Jeszcze latem była
we Francji, gdzie obroniła lekarski dyplom i po niedługich wakacjach we Włoszech podjęła
pracę w Warszawie. Choć jej rodzina wywodziła się z ziemiaństwa kieleckiego, panna czuła
się już jak rodowita warszawianka. Najukochańsze dziecko swego ojca - Józefa - była kobietą
bardzo rzeczową i praktyczną, nigdy w życiu nie podejrzewałaby siebie, że niczym
pensjonarka może zakochać się od pierwszego wejrzenia.
Dokładnie w miesiąc po swoich cicho obchodzonych imieninach, w przeddzień
katolickiej Wigilii, wymuskany galant o zielonych, zimnych niczym nefryt oczach i cienkich,
zawadiacko podkręconych wąsikach, wychodził na ęeron z wagonu pierwszej klasy pociągu
Kolei Petersburskiej. Po długiej jeździe przez Psków, Dyneburg, Wilno, Grodno i Białystok z
przyjemnością rozprostował nogi, chociaż i tak podróż okazała się wygodniejsza niż na trasie
Kolei WarszawskoWiedeńskiej: na trasie petersburskiej wagony były szersze i oferowały
więcej miejsca dla pasażerów, bo wschodnia droga żelazna miała rosyjski rozstaw szyn.
Tak jak galant się spodziewał, Warszawa przywitała go znacznie łaskawszą aurą niż
pożegnał go Petersburg. Słońce świeciło radośnie, starannie odśnieżono deski peronu,
powietrze było krystalicznie czyste, lekki mróz szczypał w usta - wszystko to zapraszało
stołecznego gościa do odwiedzin prowincjonalnego, polskiego miasta. Kłęby dymu i pary z
lokomotywy szybowały prosto w niebo - widać mróz się nasilał. Pozostawiwszy szubę w
coupe, wyskoczył raźnie na peron. Skinął na bagażowego ozdobionego blachą z numerem, w
marszu wskazał mu też konduktora: jeszcze coś miał w brankardzie, wagonie służbowym.
Na przeciwległym końcu zatłoczonego peronu, tuż pod ścianą dworca, stał oficer,
major żandarmerii z dwoma wachmistrzami. Wszyscy w pełnej gali - buty wyglansowane,
pasy lśnią, szamerunki i rapcie błyszczą w słońcu niczym jego mniejsze, zwierciadlane
odbicia.
Tłum oczekujących na peronie zmieszał się z wysiadającymi pasażerami - oficjaliści,
oficerowie, kupcy, tragarze, damy i dzieci, stójkowi i konduktorzy, kwiaciarki i kursistki tak
zatłoczyli wąską przestrzeń pomiędzy ścianami Dworca Wileńskiego a wagonami przybyłego
pociągu, że trudno było się przecisnąć. Mimo to wysoki, szczupły blondyn w mundurze
oficera carskiej policji wojskowej łatwo utorował sobie drogę, idąc na powitanie
fircykowatego gościa. Obaj towarzyszący mu wachmistrzowie bez skrupułów i zwracania
uwagi na szarże i status zagradzających im drogę przyjezdnych i witających ich
mieszkańców, rozsuwali publikę na boki, tworząc wąski korytarz dla swojego przełożonego.
Słowa oraz gesty niezadowolenia i protestu, które pojawiały się u tych, bezceremonialnie
zmiatanych z drogi obywateli, od razu zamierały, kiedy dostrzegali niebieski mundur
kroczącego, wysokiej rangi sługę tronu. Pamięć o niedawnych krwawych wydarzeniach i ich
„bohaterach” była jeszcze świeża, nie tylko w Warszawie z jej Cytadelą, ale i w całej
Kongresówce. Jednak obaj mężczyźni, żandarmski oficer i dopiero co przybyły pulmanem
gość, nie zwracali uwagi na kwaśne miny i wrogie spojrzenia bez żenady traktowanych
podróżnych. Oficer szeroko rozłożył ramiona, aby w uścisku powitać przyjezdnego. Ten z
kolei, jakby nieco skrępowany taką wylewnością, nieświadomie wydłużył krok, aby
przyspieszyć i skrócić nazbyt kordialne, jak dla niego, powitanie.
Znajdując się tuż przed przybyszem, major z III Wydziału ryknął na pół peronu:
- Drogi E...
Po pierwszym dźwięku jego głos raptownie zamilkł - na ustach płowowłosego
zacisnęły się skryte w irchowej rękawiczce stalowe palce: to gość, parforce, zagłuszył kolejne
słowa gospodarza.
- Ciiiiicho! Jestem tu incognito... Estar Pawłowicz, do usług! - Rozległ się syczący
niczym u żmii, przyciszony głos dandysa.
Zandarmski sztabowiec, który został szybko uwolniony z uścisku niezwykle silnej, jak
na swoją szczupłość, dłoni, sam zakrył usta rękawiczką.
- Przepraszam, idiota ze mnie!
Wziął po bratersku wysoką, smukłą, ale barczystą sylwetkę gościa w swoje
niedźwiedzie objęcia i serdecznie, dwukrotnie uściskał. Odsunął się i z radością popatrzył
przybyłemu prosto w oczy.
- Setnie się cieszę! Tyle lat, tyle zim... jak mawiał... jakiś poeta... Zaskoczył mnie ten
telegram... Mimo że właściwie... - nie dokończył.
Za plecami jegomościa w błękitnym uniformie rozległo się postukiwanie drobnych
kroczków, które - jak mu się wydawało - drobniutkim, gęstym staccato wybijały o deski
peronu taneczny rytm rozpustnego, paryskiego kankana.
W korytarzu utworzonym pośród podróżnych przez wachmistrzów pojawiła się
sylwetka drobnej, zgrabnej, nieziemsko pięknej kobiety. Wzrostu średniego, o owalu twarzy
doskonałym, ustach nieco zbyt szerokich, pełnych wargach, włosach popielatych. Największy
urok tkwił w jej oczach o barwie i blasku akwamaryny. Ręce miała zgrabne, choć niemałe, o
długich, cienkich palcach - dało się je dostrzec, ponieważ z jednej dłoni zsunęła rękawiczkę.
Jej ruchy były miękkie i żywe, ale najważniejszym... a raczej czymś, co najbardziej zwracało
uwagę, był strój. Cechował go dobry smak, choć był bardzo wyzywający, jak można się było
domyślić po reakcji obecnych na peronie kobiet. Wyprzedzał o dwie długości fiakra modę
panującą w biednej, po klęsce zrywu zepchniętej do roli prowincjonalnego miasta,
Warszawie. Paryski szyk poznawało się od razu, nawet po angielskim kroju pantofelków.
Chyba nikt nie mógł się tu jednak domyślić, w pracowni którego z wielkich couturier
nieznajoma zamówiła swój strój. Dalece odbiegał od wszystkiego, co widniało w tutejszych
magazynach mód, a co najdziwniejsze, zasadniczo nie odróżniał się od odzieży dla
dorastających panienek!
Tylko świeżo przybyły moskwianin rozpoznał igłę madame Jeanne Lanvin, która w
swoim ledwie co otwartym magazynie mód na rue du Faubourg SaintHonore w Paryżu
zaczęła dyktować nowe trendy. Dostrzeżono je już w Londynie, gdzie niedawno urzędowo
przebywał.
Żandarm, usłyszawszy stuk pantofelków, odwrócił się i zamarł, po czym, niezgrabnie
ustępując prześlicznej kobiecie z drogi, z konfuzji nastąpił jej na stopkę odzianą w biały
bucik.
- Au! - Dźwięcznym, perlistym głosem wykrzyknęła poszkodowana, ale nie
zatrzymując się ominęła zdetonowanego blondyna i szybkim, tanecznym krokiem, wyraźnie
kołysząc biodrami, których nie miała, podbiegła do stojącegoCarska oszada Prolog nieopodal
wysokiego mężczyzny w cylindrze i tabaczkowym palcie. - Jacques! Mon cheń - Radośnie
krzyknęła.
Fiodor Andreicz Wotcow - bo tak nazywał się niezgrabiasz - spojrzał na parkę
przeciągle, ale natychmiast odwrócił się do przyjaciela. I tak zbyt długo przypatrywał się
nieznajomej damie, co już było niegrzecznością. Podobnie uczynili wszyscy pozostali na
peronie mężczyźni (i większość kobiet) - noblesse oblige, jesteśmy wyżsi ponad ciekawość
przekupek... Tylko wolni od pracy tragarze i kręcący się bez widocznego celu po dworcu
gimnaziści nie odrywali wzroku od modnisi.
- Jak z litografii tego paryskiego Alfonsa... - z westchnieniem szepnął Fiodor
Andreicz.
- Taaak - z wrażenia urzędnik do zadań specjalnych zaczął się jąkać. - Ale raczej
[ Pobierz całość w formacie PDF ]