§ Nowak Ewa - Wszystko, Kuciapka123
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Ewa Nowak
DIUPA
Rozdział 1
- Czyli mnie wylali - mruknął Wiktor i włożył do koszyka cztery puszki piwa. Odliczył
końcówkę kwoty, a potem dopiero wyjął banknot. Zawsze tak robił. Nie lubił nosić bilonu.
Zawalał mu portfel.
Wiktor miał osiemnaście lat. Właśnie dowiedział się, że za bardzo urósł. Trener i
kierownik klubu powiedzieli mu to najsubtelniej jak umieli, czyli: „Chłopie! Musimy się
pożegnać” i poprosili o zwrot stroju gimnastycznego.
Mieli rację. Trudno uprawiać akrobatykę sportową, mając więcej niż metr
osiemdziesiąt. Wiktor sam czuł, że stracił dawną dynamikę i skakanie nie przychodzi mu już
tak łatwo.
„Powinienem się cieszyć”, rozmyślał smętnie, „dziesięć lat zmarnowanego życia. No,
może nie do końca zmarnowanego, bo te wszystkie wyjazdy, zawody, imprezy... Kto z jego
klasy był w Rio czy na Florydzie? On był. Był najlepszy. No właśnie - był. Bo już nie jest”.
*
Rzucił kurtkę na podłogę w przedpokoju i, nie zważając na ślady błota, poszedł z piwem
na balkon. Miał szczery zamiar poużalać się nad swoim losem, tylko nie bardzo wiedział, jak
się do tego zabrać. Dotychczas raczej nie roztkliwiał się nad sobą i teraz brak wprawy
wyraźnie mu przeszkadzał.
Piwo było obrzydliwe. Sam nie wiedział, czy bardziej przypomina mu sfermentowaną
nalewkę domowej roboty, jaką kiedyś uraczył go kolega, czy podłego gatunku oranżadę.
„Trudno! Jestem w rozpaczy i muszę się napić” - przekonywał sam siebie.
Podstawił sobie skrzynkę z narzędziami ojca, położył na niej złożony koc i usiadł
ciężko. Zimno dotkliwie lizało go po łydkach, ale efekt dramatyczny zaczynał go zadowalać.
- Byłem dobry. Ale już nie jestem. Za to jestem wysoki. Może to nie najgorzej. Więcej
mnie tam nie zobaczą. Oddać strój? Niedoczekanie! Ojciec mnie uprzedzał. O czym on mnie
uprzedzał? A, o tym...
*
- Diupa.
Wiktor otworzył jedno oko.
- Diupa - zaskrzeczało coś nad nim.
- Delirium tremens? - odstawił pustą puszkę. - To się dzieje tak szybko? - wpadł w
panikę.
Jego wyobraźnia spłatała mu przewrotnego figla. W październikowe piekielnie zimne
popołudnie zobaczył na poręczy swojego balkonu wielką papugę. Była bezwstydnie jaskrawa,
nerwowo przerzucała ciężar ciała z jednej zakrzywionej łapy na drugą i cicho skrzeczała:
„Diupa, Diupa”.
Wiktor zamknął oczy. „Nigdy więcej alkoholu. Przysięgam”. W jednej chwili spocił się
jak mysz. „Jest ze mną źle”. Matka jego dobrej koleżanki, a jednocześnie znajoma rodziców,
która niedawno na poważnie zainteresowała się psychologią, opowiadała często jak tragiczne
bywają skutki obcowania z alkoholem w młodym wieku. Mówiła o omamach wzrokowych,
słuchowych, a nawet węchowych. Wiktor nigdy nie brał tych uwag do siebie, używanie
alkoholu nie było w jego stylu, teraz jednak przestraszył się nie na żarty. Przecież chciał się
tylko nad sobą poużalać, a nie od razu wpaść w tarapaty.
Bał się otworzyć oczy, a kiedy w końcu to zrobił, papugi już nie było.
Odetchnął głęboko, odstawił skrzynkę na miejsce i pozbierał puste puszki. Zacierał
ślady swojej depresji. Spojrzał na zegar, była szósta. Spał na balkonie półtorej godziny. Zaraz
zleci się rodzinka. To cud, że mama tak późno kończy dziś lekcje.
Włożył głowę pod kran, po czym z fantazją potraktował się dezodorantem. Zaparzył
herbatę cytrynową i odgrzał drugie. Po chwili zdał sobie sprawę z tego, że jeśli chce
gdziekolwiek pojechać na ferie, to musi się natychmiast wykąpać, bo ojca nie wzruszy jego
pożegnanie z karierą sportowca, jeśli wyczuje alkohol. Po prostu wprowadzi generalny
szlaban na wszystko.
- Diupa - Wiktor znowu usłyszał skrzekliwy głos. Ostrożnie zajrzał do małego pokoju.
Była tam. Siedziała na poręczy sosnowego krzesła, blisko kaloryfera, i wyraźnie się
grzała. Masywnym, zakrzywionym dziobem czyściła sobie łapę. Jej ogon był tak długi, że
prawie sięgał podłogi.
- Diupa - powtórzyła przyjaźnie na widok Wiktora.
*
Kiedy Wiktor spał ciężkim snem, jego siostra, zwana w domu Pysiakowską (nikt już nie
pamiętał dlaczego) zmierzała razem ze swoją przyjaciółką Darią na spontanicznie
zorganizowaną imprezę. Zaraz po szkole pojechały jeszcze do perfumerii przy rondzie de
Gaulle'a, żeby popsikać się czymś oszałamiająco pachnącym, jak również oszałamiająco
drogim. Miały w tym wprawę.
Wika zamierzała zadzwonić do domu dopiero koło siódmej, kiedy ojciec na pewno już
wróci, i ubłagać go, by oderwał się od tego, co reperuje i przyjechał po nią. Impreza była w
mieszkaniu przy Francuskiej na Saskiej Kępie, a oni mieszkali na Bródnie. Wracanie po
zmroku, wlokącym się tramwajem linii 25, jakoś jej nie pociągało.
Takie spotkania organizowane na chybcika są dużo fajniejsze niż te przygotowywane
tygodniami. I wszyscy wyglądają na nich normalnie, ubrani po prostu w dżinsy, a nie
wypacykowani i odstawieni. Ta impreza również zapowiadała się super. Przed drzwiami
dziewczyny zobaczyły długi rząd butelek mocnych i bardzo mocnych trunków, piętrzący się
stosik paczek papierosów, nowych i lekko napoczętych, oraz dwie jednorazowe strzykawki -
dla dowcipu. Na drzwiach namalowane było kredą coś w stylu graffiti - „Impreza
bezużywkowa”. Obie parsknęły śmiechem.
Spotkanie zorganizował Wojciech Lampa pod chwilową nieobecność rodziców. Trudno
powiedzieć, kto wymyślił tę formę zabawy, ale pomysł nie był chybiony - brak dymu i
alkoholu nikomu nie przeszkadzał. Wszyscy świetnie się bawili przy kanapkach z powidłami
śliwkowymi i krakersach.
Daria z miejsca dołączyła do tańczących „Greka Zorbę”. Gorzej było z Wiką. Nie lubiła
wychodzić do ludzi, peszyli ją. Stanęła więc pod ścianą i usiłowała udawać, że się dobrze
bawi. W końcu zastosowała starą sztuczkę nieśmiałych - „Jaki macie ciekawy księgozbiór!”
Ten numer miała opanowany do perfekcji.
Postała chwilę przy półce z książkami, po czym, zupełnie odruchowo, sięgnęła po
zakurzony tom.
Roosevelt a sprawa polska
. Wypadły z niego jakieś kartki. Listy. Dyskretnie
rozejrzała się, czy nikt nie patrzy. Oczywiście nikt, jak zwykle, nie zwracał na nią uwagi.
„Pierwszy raz w życiu mnie to cieszy” - pomyślała. Mogła spokojnie włożyć listy do środka i
po prostu odstawić książkę, ale tego nie zrobiła. „Dobra, zobaczę tylko, kto to pisał”. Jeszcze
raz upewniła się, że nikt na nią nie patrzy.
Trzymała w ręku listy napisane najprawdopodobniej przez ojca Wojtka do jakiejś
dziewczyny. Śmiałe wyznania i czułe słowa kierowane do tajemniczej adresatki,
spowodowały, że Wika nie mogła się oderwać od lektury...
- Niezła lekturka, co?
- Pytam, jak tam lekturka? - Wojtek wyjął jej z rąk książkę i listy.
- Dobrze się bawisz? - miał taki głos, jakby chciał ją uderzyć. - Może jeszcze ci coś
podrzucić? Mam parę pamiętników i zdjęcia rodziców na golasa. Chcesz?
- Przepraszam, ja naprawdę...
- Nie przynudzaj.
- Przepraszam - wyjąkała raz jeszcze i czym prędzej rzuciła się do wieszaka z kurtkami.
Jeszcze nigdy w życiu nie było jej tak głupio. Ale też jeszcze nigdy nie zrobiła czegoś
takiego.
*
Trzydzieści dziewięć lat temu w Podkowie Leśnej koło Warszawy przyszły na świat
dwie dziewczynki. I choć bliźniaczki były słabowite, a czasy nie najlżejsze, obie przeżyły.
Właśnie w tej chwili jedna z nich, objuczona dwoma monstrualnymi siatami, wdrapywała się
na trzecie piętro swojego mieszkania przy Bolesławickiej na Bródnie. Od czasu, kiedy utknęła
między piętrami na dwie godziny, z zasady windą nie jeździła. Może to nie była
klaustrofobia, po prostu wolała chodzić schodami. Na trzecim piętrze usłyszała monotonne
stukanie młotkiem. Od razu się rozpogodziła. Ten dźwięk świadczył nieomylnie, że jej mąż
wrócił już z pracy.
Istotnie - Waldek zdążył już się przebrać w domowy dres i właśnie zeskrobywał białą
farbę olejną z framugi drzwi dużego pokoju. Wanda wcale się nie zdziwiła, widząc podłogę
dokładnie zabezpieczoną gazetą i wszystkie narzędzia leżące równiutko, jakby uczestniczyły
w musztrze.
- Dzień dobry, kochanie - Waldek wyjął żonie z rąk siatki z zakupami i nadstawił
policzek do pocałowania. - Dlaczego sama dźwigasz?
- Przyznaj się, że chodzi ci o to, że umiem coś zrobić sama.
- Oczywiście. Jakem cię brał - zażartował ojciec - to byłaś taka chuda, że miałem
nadzieję, że zawsze będziesz skazana na moją pomoc, a po dwudziestu...
- Dziewiętnastu - sprostowała żona.
- ... latach małżeństwa widzę, że źle wybrałem. No, wcale nie mogę się wykazać!
- Chodź, wykaż się i zjedz ze mną obiad.
- Kochanie, może za chwilę. Chcę dziś skończyć te drzwi i podkleić wreszcie tapetę w
przedpokoju. To już dłużej nie może czekać.
- No tak.
Mama, czując, że na razie nie jest w stanie wygrać pojedynku z tapetą, a tym bardziej z
framugą odmalowaną chyba przed samymi wakacjami, odgrzała sobie obiad i przycupnęła na
sosnowym zydelku w przedpokoju, żeby widzieć męża. Patrząc na to, co robi i jak wygląda,
trudno byłoby się domyślić, że jest chory na serce.
- Gdzie dzieci? - zapytała, przełykając babkę ziemniaczaną pieczoną według przepisu jej
teściowej.
- Wiktor się uczy. A Pysiakowska rzeczywiście powinna już raczej być.
- Nie dzwoniła? - mama zagryzła babkę buraczkami.
- Nie. To dziw-ne. Bar-dzo dziw-ne - ojciec sapał, patrząc z uwagą, jak opalarka
pomaga farbie schodzić małymi kawałeczkami.
Zanim jednak rodzice zdążyli się porządnie zaniepokoić, w zamku zgrzytnął klucz i
weszła Wika.
Odruchowo pocałowała w policzek jedno i drugie, ale tak wieszała kurtkę na wieszaku,
żeby nie widzieli jej twarzy. Rodzice popatrzyli na siebie znacząco.
- Co tak późno? - ojciec starał się, żeby pytanie zabrzmiało naturalnie.
- Byłyśmy... włóczyłyśmy się z Darią po sklepach.
- I co? Było coś ciekawego?
- Nic.
- A co w szkole?
- Nic.
- Jadłaś coś?
- Tak.
Rodzice znów popatrzyli na siebie znacząco.
- Twoje trzy zadziwiająco krótkie odpowiedzi uświadomiły mi, że coś przed nami
ukrywasz - ojciec delikatnie odłożył opalarkę na gazety, sprawdził, czy jej gorący dziób
niczego nie dotyka, po czym razem z mamą zabrał się do śledztwa.
Kiedy Wiktor wkroczył do kuchni z butelką po wodzie mineralnej, zobaczył
rozanielonych rodziców i siostrę z nieco niepewną miną.
- Co się dzieje? - zagadnął.
- Wiesz, Pysiakowska dała się namówić na aparat ortodontyczny - mama była wprost
uszczęśliwiona.
- Takie dwie szyny na zębach, każda po tysiąc złotych?! - próbował połapać się w
sytuacji Wiktor, a jego mina świadczyła, co o tym sądzi.
- Tak. Jesteś mądrą dziewczynką, że wreszcie się zgodziłaś. Zaraz dzwonię do cioci,
zapytam, kiedy ma dla nas czas.
Wika uśmiechnęła się krzywo i niepewnie spojrzała na brata. Czuła, że on się tak łatwo
nie da nabrać.
Wiktor pomyślał, że siostra wpadła w tarapaty, skoro przystała na absurdalny pomysł
rodziców, bo krzywych zębów to ona na pewno nie miała.
Pysiakowska nieświadomie przyczyniła się do osłabienia rewelacji, jaką miał dla nich
Wiktor. Nabrał powietrza i zaczął szczegółową opowieść o tym, co zaszło w klubie, co
powiedział trener, a co mówił kierownik. Starał się przedstawić całą sprawę w odpowiedni
sposób, czyli z dużą dawką dramatyzmu. Pamiętając o tym, że rodzice lubią znać każdą
historię z najdrobniejszymi detalami, postanowił tym razem ich zaspokoić.
- Mam nadzieję, że się nie przejąłeś za bardzo - mama była najwyraźniej zdruzgotana
wiadomością o zakończeniu kariery syna.
- Nie, skąd - Wiktorowi było trochę głupio, że robi minę smutniejszą niż powinien.
- Synu, nie jest to w moim zwyczaju, ale tym razem może... może jest... może jest coś...
tak sobie pomyślałem.
- Co mi osłodzi życie?
- Mniej więcej.
- A wiesz tato, że jest...
- Synu! Proś, a zostaniesz wysłuchany! - przerwał mu ojciec z uśmiechem.
- Byle w granicach naszych pensji - mruknęła mama, myjąc stojak na noże.
- Mam od lat takie jedno marzenie, ale... jakoś nigdy... może teraz rzeczywiście... jest
coś takiego, ale... - widząc pełne napięcia spojrzenia rodziców i siostry, wypalił: - Chciałbym
mieć papugę!
- No, to doskonale! Ja nie mam nic przeciwko temu - mama oczyma wyobraźni
zobaczyła śliczną, zieloną papużkę falistą. Cichą, spokojną i niekłopotliwą.
Ojciec był bardziej nieufny.
- Ile toto kosztuje?
- Nie musimy jej kupować.
- Nie?! - zgrali się rodzice i siostra.
- Ja ją już mam! - i nie czekając na dalsze pytania, wychylił się z kuchni i słodkim
głosem zawołał, zupełnie jak na psa: - Ptaszku, chodź tutaj!
Cisza. Nikt się nie poruszył.
Po chwili rodzina usłyszała cichutkie tuptanie. Zza drzwi, jakieś trzydzieści
centymetrów nad ziemią, wychyliła się żółto-niebieska głowa papugi.
- O mój Boże! - mama przycisnęła ściereczkę do piersi.
Tymczasem papuga, widząc szczere zainteresowanie swoją osobą, zręcznie podskoczyła
i usiadła na zlewie. Rozpostarła skrzydła i wyraźnie się przeciągnęła. Potem bez
zastanowienia dziobnęła w kant żeliwnego zlewozmywaka, robiąc w nim sporą wyrwę.
W kuchni zrobiło się bardzo cicho.
- No tak, będę musiał jutro kupić nowy. Albo nie, ten z pewnością da się zlutować.
Muszę tylko odebrać od Mariusza lutownicę. Ładny ptaszek! - ojciec, wyraźnie
zdenerwowany, zaczął palcami obmacywać poszarpaną dziurę i jednocześnie podziwiał
rozmiary ptaka. - Nie wepchniemy go do klatki, bo w żadnej się nie zmieści. No tak, ludziom
snują się po mieszkaniach psy, koty, nawet hodowlane szczury, to nam przecież może papuga.
W nowym mieszkaniu po prostu zabezpieczy się okna i tyle - ojciec czuł, że każde zwierzę
pozostawione samo sobie w domu na pewno coś zepsuje. Na pewno. Za nic by się nie
przyznał, że na to właśnie po cichu liczy. Szkód będzie niemało. A szkody kto będzie
naprawiał? No, kto? On sam! - A skąd go masz, synku?
*
W tym samym mniej więcej czasie Krzysio, leżąc na kanapie, jednocześnie wolniutko
obgryzał pieczone udko kurczaka i malował, zupełnie nie przejmując się tym, że słoiczek z
wodą za sekundę zwyczajnie się przewróci. Uważał, że skoro poświęca się tak bardzo dla
swojej matki i łaskawie zgadza się coś zjeść, to należą mu się pewne prawa.
- Mamo, podaj farbę! - wrzasnął i ani na chwilę nie przestał dekorować białego talerza. -
Tę cytrynową - sprecyzował. Spora porcja brązowej farby do malowania na szkle rozmazała
się na bluzie, Krzyś roztarł ją zamaszyście i na wszelki wypadek zakrył papierową serwetką. -
Mamo, daj tę farbę, bo zaraz musę wyjść. Ogolę się tylko i wychodzę.
Mama, w bardzo już zaawansowanej ciąży, przyniosła mu z kuchni tubkę z cytrynową
zakrętką. Nie zapytała nawet, dokąd jej dziecko zamierza iść, albowiem dobrze wiedziała, że
siedmioletni Krzyś, który właśnie rozpoczął edukację szkolną, nigdzie się o tej porze nie
ruszał. Prawdę mówiąc, w ogóle nigdzie nie wychodził sam. Tak tylko lubił sobie pogadać.
Jego mama, Krystyna Sobczak, siostra bliźniaczka Wandy Rybackiej obdarzyła syna
spojrzeniem pełnym cierpliwości, smutku i matczynej miłości i wróciła do kuchni. Kuchnia ta
w niczym nie przypominała kuchni jej siostry. Po pierwsze, była trzy razy większa, a po
drugie, wyposażono ją we wszystko, co oferował rynek konsumencki. Jeszcze jeden szczegół
różnił siostry. U Wandy na obiad był zawsze jeden zestaw, u Krysi - trzy, czasem cztery, bo
nigdy nie było wiadomo, na co Krzysio będzie miał akurat ochotę. Obie siostry, mimo że
urodziły się jednego dnia, od początku szły całkiem innymi drogami. Wanda, mama Wiktora i
Wiki, urodziła syna jeszcze na studiach. Wiele lat mieszkali kątem u krewnych pod Warszawą
i dopiero teraz mieli się wreszcie przeprowadzić z wynajętego mieszkania na Bródnie do
własnego mieszkania na Bródnie. A Krysia - ścigała się z życiem. Skończyła dwa fakultety,
zaciągała kredyty, pracowała w banku po dwanaście godzin na dobę, a na dziecko (czyli
Krzysia) zdecydowała się, gdy miała już duże mieszkanie, samochód, działkę i zasobne konto
w banku. Teraz, zmęczona gonitwą, chciała urodzić dla odmiany dziewczynkę i odetchnąć w
domu na urlopie wychowawczym. I tym razem, inaczej niż przy Krzysiu, którego od
urodzenia wychowała jej matka, postanowiła sama zająć się córeczką.
Ciężko usiadła na taborecie w kuchni i, czekając na swojego męża - dermatologa,
polewała tłuszczem kurczaka, żeby nie obsechł.
*
Pierwsza noc z ptakiem była ciężka, ale pierwsze noce zawsze takie są. Mama po prostu
bała się spać, słysząc ciągłe stukanie pazurów o panele. Zaczęła poprawiać test ID. Po trzeciej
[ Pobierz całość w formacie PDF ]