§ Seipp Jerzy - Królewna, Kuciapka123

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Jerzy Seipp
Królewna
Wydawnictwo
„Książnica"
Nic nie było tak, jak być powinno.
Bartek Zborowski usłyszał pukanie, ale zanim zdążył odwró­
cić oczy od zalanego deszczem bulaju, pierwszy oficer otworzył
drzwi i wsunął głowę do kajuty.
— Dopływamy, panie Bartku! — Z jego sztormowej kurtki
kapała woda. — Jeżeli chce pan zobaczyć wreszcie tę swoją Pol­
skę, to zapraszam do nas. Ale proszę się ubrać, bo leje. — Rzucił
nieprzemakalną kurtkę z kapturem na pustą koję.
— Dziękuję. — Bartek spróbował się uśmiechnąć. — Zaraz
przyjdę.
Tak bardzo tęsknił za Jen, za jej śliczną twarzyczką: śpiąc,
wyglądała na jeszcze młodszą, jeszcze bardziej dziecinną. Ale
też od razu przypomniała mu się ta straszna noc sprzed roku,
od której wszystko się zaczęło, kiedy nagle, bez żadnego ostrze­
żenia, zobaczył swoje życie pełne wolności, kobiet i mnóstwa
zmarnowanych pieniędzy i ogarnęła go obłędna, przerażająca
w swojej sile rozpacz: nic nie było tak, jak być powinno. Mu­
siał wtedy wstać z łóżka i przez kilka godzin wpatrywał się
w noc nad Londynem. Rozpacz narastała w nim tak nieubłaga­
nie, że przeszedł do kuchni i otworzył zamrażarkę. Bo właśnie
tam trzymał Jacka Danielsa, rosyjską wódkę i zupełnie niezłego
armagnaca. W odruchu samokontroli spojrzał jeszcze na zegar
— dochodziła piąta rano — ale przygniatający smutek nie do-
7
puścił do głosu rozsądku. Wybrał bourbona, a kiedy napełniał
nim stumililitrową szklaneczkę z kryształu tak cienkiego, że
zdawało się, iż nie udźwignie ciężkiego, zgęszczonego mrozem
złota, niewiele brakowało, a wybuchnąłby płaczem, takim ze
łzami i krzykiem. Przechylił szybko szkło i pozwolił lodowemu
płomykowi spłynąć do gardła, gdzie miał zahamować eksplozję
niekontrolowanej rozpaczy.
Setka amerykańskich delikatesów nie zdążyła nawet zagrzać
się w żołądku, kiedy ręka Bartka sama nalała drugą. Jeszcze raz
przechylił szklankę i jeszcze raz gęsty zmrożony alkohol przy­
niósł obietnicę natychmiastowego rozwiązania wszystkich prob­
lemów i niepokojów. Żądał jedynie kilku minut na prawidłowe
wymoszczenie się w obolałym organizmie.
— Co się dzieje? — myślał przerażony Bartek. — Co się
dzieje?...
Najbardziej bał się powrotu samobójczych obsesji, które
przez całe jego życie, odkąd pamiętał, nawiedzały go i odpły­
wały, co wcale nie znaczyło, że były przez to mniej bolesne,
mniej niebezpieczne. Wiedział, że to ataki potwora, którego nie
kontroluje, przed którym broni go jedynie błogosławieństwo in­
stynktu samozachowawczego, i że za którymś razem ten potwór
może zwyciężyć. A mimo pociągającego wizerunku śmierci
jako bezbolesnej nirwany Bartek Zborowski czuł, że wcale nie
chce umierać. Kilka tygodni wcześniej skończył trzydzieści trzy
lata. „Dlaczego nie pójdziesz do psychiatry?" spytała kiedyś
jego ówczesna miłość, gdy poskarżył się na swoją niemożność
odczuwania szczęścia. „Nie mam wyjścia. Po prostu dołączę do
grupy ponad siedemdziesięciu procent Europejczyków, którzy
na jakimś etapie życia korzystali z takiej czy innej formy pomo­
cy psychologicznej."
— Co się dzieje? — zaspana Jen stanęła w drzwiach kuch­
ni, przecierając oczy. Była taka piękna; miała dziewiętnaście lat,
twarz i włosy anioła, który zstąpił ze średniowiecznego obrazu
i przekornie przybrał ciało spragnione posmakowania każdej
8
nieprzyzwoitości, jaką podpowiadała jej dziewczęca wyobraź­
nia. Jen była religijna, nigdy jednak nie zaakceptowała żadnego
argumentu głoszącego, że miłość fizyczna to grzech. Pewnemu
rozzłoszczonemu jej nieustępliwością księdzu powiedziała kie­
dyś: „Proszę to jeszcze raz sprawdzić u Pana Boga". Nie było na
nią siły. I wcale nie oznaczało to, że jest puszczalska, broń Boże!
Po prostu żeby żyć, musiała być zakochana. Była skarbem, dla
którego warto poświęcić wiele męskich rytuałów, a Bartek miał
dostatecznie dużo doświadczeń z kobietami, by wiedzieć, że ta­
kich skarbów nie znajduje się zbyt często.
Spojrzał teraz na nią zrozpaczony, obezwładniony przez al­
kohol.
— Nie wiem, Jen — wymamrotał ze łzami w oczach. —
Czuję się, jakbym miał zaraz umrzeć.
Podeszła do niego. Miała na sobie podkoszulek tak króciutki,
że kiedy przytuliła jego głowę do swojego brzucha, jej miękkie
jasne włosy łonowe znalazły się tuż przy jego twarzy.
— Biedny Bartek — głaskała go za uchem. — A nie chcesz
mi wierzyć, kiedy ci tłumaczę, że to nie ty rządzisz tym przed­
stawieniem. — Postawiła stopę na krześle, na którym siedział.
Nie przyciskała go; pomagając sobie ręką skierowała jego usta
do swojego wnętrza. — Musisz zacząć się modlić, kochany, po
prostu musisz. Albo zginiesz. Zobaczysz, jaką ulgę poczujesz,
kiedy wypowiesz wreszcie słowa: „Niech się dzieje wola Two­
ja, a nie moja, Panie".
Bartek lubił jej poranny zapach, toteż nie miał problemów
z wysunięciem języka. Ale ponieważ pozycja była dosyć akro­
batyczna i niewygodna, zsunął się z krzesła na podłogę, opiera­
jąc o nie tylko głowę. Jen natychmiast przestawiła na dół stopę
i przytrzymując się oparcia, łagodnie przytulała krocze do jego
ust. Rozciągając jej pośladki lizał ją długimi pociągnięciami,
chwilami zatrzymując się, aby spenetrować językiem jej wnę­
trze. Pomagała mu krótkimi ruchami miednicy, starając się nie
siadać zbyt mocno.
9
— Och, kochany... kochany...
Krzyknęła krótko i oderwała się od niego, siadając mu cięż­
ko na nogach. Całowała jego twarz, chłonąc własne smaki.
— Kochany...
Było mu bardzo dobrze w tej chwili, lecz wkrótce znowu
zrobiło się niewygodnie z tą głową opartą o krzesło; poczuł zim­
no, siedząc gołym tyłkiem na deskach kuchni. Był też za stary,
żeby nie zdawać sobie sprawy z ulotności takich stanów. Ile cza­
su będą się jeszcze tak podniecać nawzajem? Miesiąc? Rok?...
A kiedy bodźce przestaną działać, co może im zostać oprócz
lęku przed samotnością? Nie chciał się jeszcze poddawać.
Chciałby ją kochać do starości, do śmierci. Wiedział jednak, że
to niemożliwe. Bo nie zamierzał się z nią żenić. Bo nie chciał
zakładać rodziny. A Jen chciał tylko wolną, niezależną, ży­
jącą własnym życiem, a nie dopytującą się o jego. Musiał wie­
rzyć, że wkrótce go zostawi i pofrunie dalej, dzika i swobodna.
Wolał za nią płakać, niż usłyszeć: „Chcę, żebyś poznał moich
rodziców".
Statkiem zakołysało. Bartek doprowadził się do porządku,
umył ręce, zapiął spodnie i włożył kurtkę sztormową. Na pokła­
dzie zacinał deszcz, ale jemu się podobało. Lubił morza całego
świata, lecz odkąd wpłynęli na Bałtyk, czuł coś wyjątkowego,
naprawdę. Od ponad dwudziestu lat nie był w kraju i nigdy spe­
cjalnie nie tęsknił. Teraz, po okrążeniu całej ziemi, będzie mógł
znowu zobaczyć miejsca kojarzące się z takimi słowami, jak
„babcia", „podwórko", „zośka". Nie wiedział o tym wcześniej,
ale okazało się, że nosi w pamięci zapach Bałtyku, jego kolor,
kształt fal, tak jak i szary kolor nieba z ciemną krechą lądu prze­
cinającą horyzont.
— No i doczekał się pan — pierwszy oficer podał mu lor­
netkę. — Żeby się pan tylko nie rozczarował.
— Myśli pan, że do tej pory wykupili cały ocet? — Kiedy
wyjeżdżał, nawet słodycze były na kartki.
10
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • ewunia87.pev.pl