§ Szczepkowska Joanna - Fragmenty z życia lustra, Kuciapka123
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
joanna
Szczepkowska
fragmenty
z Ŝycia
lustra
WYDAWNICTWO LITERACKIE
iz-з?
1
Próba odlotu
Tylko jeden rowerzysta pojawił się na drodze, którą jechałem juŜ od godziny, oglądając co
jakiś czas mapkę, narysowaną ołówkiem na zmiętej serwetce. Rower zakołysał się, mijając
mój samochód, zobaczyłem jeszcze w lusterku, jak rowerzysta ruszył z pochyloną głową,
przeklinając pewnie swoje cholerne Ŝycie. Ja natomiast czułem się świetnie. Odgrodzony od
słonecznego Ŝaru chłodem klimatyzacji i muzyką saksofonu, miałem jeszcze na swetrze
zapach mięty, czosnku, gorącego miąŜszu pomidorów, a w pamięci dymiącą górę makaronu. I
mimo wszystko uśmiechałem się na wspomnienie wściekłości, z jaką, poruszając
kłębowiskiem klusek, mówiłeś:
— Nie moŜesz tam jechać. Odpada. Zresztą zaraz zobaczysz, nagrałem ci ten program. Nie od
początku, bo skąd mogłem wiedzieć, ale... — mieszając sałatę, nawet nie zauwaŜyłeś, Ŝe stoję
wściekły z gazetą w ręku, z tą gazetą, w której śmiałeś, smarkaczu cholerny, wydrukować
swoje zwierzenia. Nawet nie słyszałeś, Ŝe trzasnąłem drzwiami i wpadłem do salonu, kipiąc
od wyzwisk, które gotowały mi się w głowie jak maka-
^5&
ron. Nawet nie widziałeś, Ŝe gazeta, w której Piotruś pozwolił sobie zaistnieć jako gej
związany z „pewnym młodym psychiatrą", jest zwinięta w rulon i w moim ręku wygląda jak
kij bejsbolowy. I nie tylko nie dałeś mi dojść do słowa, ale nawet nie zauwaŜyłeś mojej miny,
która świadczyła o tym, Ŝe powinieneś zająć się raczej pakowaniem walizki niŜ makaronem.
W dalszym ciągu nie patrząc na mnie, otworzyłeś telewizor i mówiłeś, mieszając ten twój
ogród z kiści pomidorów, pleśniowego sera, orzechów, winogron i jeszcze czegoś, co jest
twoją wielką tajemnicą, której nie zdradzisz nikomu,
nawet mnie:
— Robiłem sos, włączyłem telewizor, taki program o zjawiskach paranormalnych, zerkam
sobie i nagle słyszę Ŝe mówią o ZałęŜu. Tam gdzie masz jechać. No więc pędzę do telewizora,
przyciągam to pudło bliŜej kuchni a tam afera. Sam sobie zobacz. Wcisnąłem wideo i
nagrałem. Tylko ci powiem, Ŝe tam była kopalnia gazu i coś naruszyli, jak się chcieli
dokopać, czegoś tam nie zatkali i teraz się wydala — rzucałeś w miskę kawałkami
pomidorów. - I jak się zaczęło wydalać, to tam wszystko powariowało. Po pierwsze, potworna
historia z bocianami. Zebrały się w kupę nad jednym gniazdem, właśnie koło tej kopalni, i
zaczęły wrzeszczeć, kołować, jedna zbiorowa histeria. A potem wszystkie zniknęły z gniazd.
Z całej wsi. Ja dostałem dreszczy, jak oni to opowiadali. Zobacz sobie. Jeden kot zagryzł
dzika, urodziła się krowa bez rogów, a reszty chłopi nie chcieli mówić, bo Ŝony im nie
pozwalają. I ksiądz. A na miejscu tej kopalni, dokładnie tam, gdzie się wydala ten gaz,
postawili superhotel, a teraz on splajtuje, bo ci goście, a to są same vipy, nie mogą spać. Tam
po prostu
nikomu się oczy nie zamykają. I te vipy się zbuntowały, bo płacą kupę pieniędzy za to, Ŝeby
się wyspać na odludziu, a tu kicha.
Podszedłem do stołu i usiadłem nad wielkim półmiskiem klusek oblanych czerwonym sosem.
PołoŜyłem gazetę obok talerza. Wcisnąłeś wideo i nakładałeś mi makaron, zapatrzony w
ekran, gdzie oko kamery przesuwało się wolno po konturach mebli małego, ubogiego pokoju.
W tle straszyła cicha, pulsująca muzyka, syk perkusyjnych talerzy i głuche nawoływanie
saksofonu. W głębokim cieniu pojawiła się sylwetka męŜczyzny.
— Ja tam w duchy nigdy nie wierzyłem. Jak się tu z Ŝoną sprowadziliśmy, to nawet się
śmiałem z tych opowiadań. A teraz juŜ się nie śmieję — kamera zjechała po framudze okna w
głąb pokoju. Starsza kobieta, z rzadkimi włosami pokrytymi czarną farbą, głaskała serwetę na
stole — wokół jej opowieści krąŜył cichy jęk saksofonu.
— Takiego kotka mieliśmy. Na tamtym mieszkaniu. Ja mam Ŝylaki i nerwicę. To on mi się
kładł zawsze na te nogi i mnie od razu było lepiej. I wykastrowaliśmy, Ŝeby nie brudził —
oczy kobiety zaszkliły się, co natychmiast uchwyciła kamera — i do kuwety robił, no i tutaj
się sprowadziliśmy, bo mąŜ pracę dostał jako portier w tym hotelu, i co się z tym kotem stało,
to ja — zatrzymała ręką strumień łez — nie wiem, ja tego nie rozumiem.
— Co się stało? — oko kamery znów padło na męŜczyznę. Był odwrócony w stronę okna. —
W diabła się zamienił. Tyle. — Perkusja syczała coraz głośniej, kamera ominęła ciemną
sylwetkę męŜczyzny i wysunęła szyję za okno, w głąb wysuszonych pól. MęŜczyzna mówił:
— Najpierw to uciekał od człowieka. W ogóle po kątach się kładł. Nigdy blisko. A potem
zaczął znikać
na dłuŜej. Jak juŜ pod wieczór było, to on tutaj przez pole szedł do lasu. I sąsiad mówi: „Idź,
zobacz, tam dzik leŜy". I Ŝe to nasz kot go zagryzł, bo ma ślady jego zębów. Ja tam nie
poszedłem tego dzika oglądać. No a potem, jak te bociany zaczęły wariować, to on razem z
nimi. Skakał koło tego drzewa z gniazdem, wrzeszczał, a jak te bociany zniknęły, to on teŜ.
Nie miałem zamiaru tego oglądać dłuŜej.
— MoŜemy porozmawiać? — rozwinąłem gazetę i rozłoŜyłem ją przed tobą na stronie z
twoim zdjęciem, na którym wyglądałeś, jakbyś pozował do reklamy pasty do zębów, ale
nawet na mnie nie spojrzałeś!
— Nie ma o czym rozmawiać! Nie jedziesz! Jawogóle nie mogę zrozumieć, jak moŜna
takiego kujona jak ty, takiego prymusa, wysyłać do takiej dziury! I powiem ci, Ŝe ten twój
ukochany profesor od początku mi się nie podobał. Ja nie jestem rozrywanym psychiatrą, ja
jestem głupim fryzjerem z salonu dla snobów, ale przecieŜ po nim od razu widać, Ŝe to jest
sadysta. Ja go widziałem w telewizji w marynarce od Tiffany'ego. JuŜ widzę, jak on siedzi
trzy miesiące w cuchnącej budzie dla świrów w jakimś ZałęŜu! Ale jak ty stamtąd wrócisz z
futrem na plecach albo z płetwami, to on będzie zachwycony i jeszcze cię opisze w swojej
kolejnej ksiąŜce dla światowych kolesiów. I mówię ci, Ŝe na mojego fryzjerskiego nosa to on
by cię najchętniej tam zamknął, w tym ZałęŜu, odkąd masz swoją prywatną praktykę. Bo tak
prawdę mówiąc, to niejedna ofiara depresji przerzuciła się z niego na ciebie. A twoja mama
oczywiście uwaŜa, Ŝe powinieneś jechać, skoro profesor cię o to prosi. I jeszcze dodała to
swoje: „Tylko drugi człowiek się liczy", i połoŜyła słuchawkę, a ja chciałem się powiesić.
~8~
Odsunąłem talerz, ale ty mimo wszystko gapiłeś się w telewizor. Powiedziałeś tylko coś w
rodzaju:
— Słuchaj, widzę, Ŝe jesteś wściekły, nie wiem, o co chodzi, ale Ŝadnych powaŜnych
rozmów nie będę odbywał, bo zaraz jest film o ptakach.
— No, jeŜeli o ptakach...
— Pamiętasz? Poznaliśmy się, kiedy karmiłeś gołębie. To był przedziwny obraz: ty z tym
swoim Ŝółto--czerwonym irokezem na głowie i kolczykiem w nosie
siedziałeś na schodkach w otoczeniu gołębi. Spytałem cię, gdzie tu jest zakład fryzjerski
Szok, a ty powiedziałeś, Ŝe właśnie na mnie czekasz. Wtedy, przy tych gołębiach,
powinienem był ci powiedzieć. Ale przecieŜ nie wiedziałem, Ŝe spędzę z tobą następne dwa
lata...
PAMELA
JuŜ poprzedniego dnia Piotr kręcił się po mieszkaniu wyraźnie podniecony. Cały dzień robił
zakupy, wpadał do domu, wrzucał coś do lodówki, potem zaraz biegł do miasta. Nucił coś
przy tym i robił tajemnicze miny. Dopytywał się, kiedy wrócę ze szpitala, prosił, Ŝebym nie
zagadywał się z nikim, ale kiedy wszedłem do mieszkania, Piotra nie było. Salon otwarty na
wielki aneks kuchenny lśnił czystością, na stole stał imponujący kaktus, a na kolcach oparta
była kartka z tajemniczym napisem — „zaraz wracamy". Za oświetloną szybą pieca widać
było naczynie z potrawą rumieniącą się na złoto. Właśnie miałem sprawdzić, co się tam
zapieka, kiedy usłyszałem dzwonek. Poprawiłem krawat, przyczesałem włosy, otworzyłem
drzwi, za którymi stał uroczysty, uśmiechnięty Piotr, a ja stanąłem jak sparaliŜowany. Na jego
ramieniu kręciła się wielka, czarna kawka.
Cofnąłem się w progu, kiedy Piotr zdjął kawkę z ramienia i wyciągając ręce, powiedział:
— Pozwól sobie przedstawić: Madame Pamela de Con-tianno z Hiszpanii. — Ptak otworzył
wielki dziób i wyciągnął w moją stronę czarną głowę. Z trudem przełknąłem ślinę, aŜ w
końcu powiedziałem:
— Bardzo panią przepraszam, madame, ale jestem tak oszołomiony pani wizytą, Ŝe muszę
się przejść — i wybiegłem z domu, zostawiając zdumionego Piotra i kawkę pośrodku
korytarza. Zbiegając po dwa schody, wyskoczyłem na ulicę i pędem dotarłem do najbliŜszej
apteki.
— Pięć opakowań silnego wapna poproszę i jeszcze coś mocnego na odczulenie.
— Ale — uśmiechnęła się kobieta za szybą — coś mocnego na odczulenie wymaga recepty.
— Dobrze, to na razie coś bez recepty, cokolwiek, co pani ma. Wapno zaŜyję teraz. —
Kobieta podała mi szklankę wody i z niepokojem patrzyła, jak wypijam musujący płyn,
trzymając szklankę drŜącymi rękami.
— Czy coś się stało?
— Nie... Nie... — usiłowałem wygrzebać jakieś pieniądze z kieszeni spodni. —Ja bardzo
panią magister przepraszam, ale nie wziąłem portfela, zaraz przyniosę pieniądze.
— Nie szkodzi. Przyniesie pan przy okazji — powiedziała kobieta i z troską odprowadziła
mnie wzrokiem, patrząc, jak za szybą wystawy rozglądam się dookoła, jakbym nie wiedział,
w którą stronę ruszyć. Wlokąc się do domu, myślałem o tym, jak powiedzieć Piotrowi, Ŝe
zatrzymanie tego ptaka jest niemoŜliwe. Kiedy wszedłem do mieszkania, Piotr siedział na
kanapie, tulił kawkę, głaskał ją po czarnej główce. Na mój widok postawił kawkę na ramieniu
i poszedł w stronę kuchni. Nie byłem w stanie wykrztusić słowa, zwłaszcza Ŝe zauwaŜyłem
oparty na stole wielki, opakowany prostokąt.
— To od Mamy — mruknął Piotr. — Jak wyszedłeś ochłonąć, to akurat przynieśli.
-з- 10 -=-
Do opakowania przyczepiono kartkę, na której było oczywiście napisane: „Dziękuję za
zaproszenie, ale nie przyjdę na obiad. Mam ciśnienie sto na sześćdziesiąt. Natomiast bardzo
bym się ucieszyła, gdybyś mnie odwiedził. Tęsknię za naszymi rozmowami sam na sam.
Pamiętaj, Ŝe nie moŜesz jeść słodyczy i zapiekanek. Zapłać posłańcowi, bo za lustra trzeba
zapłacić, inaczej przyciągają księŜycowe problemy. Wszystkiego najlepszego, synku. Mama".
— Zapłaciłeś posłańcowi? — zapytałem, odwijając z papieru kryształowe lustro w prostej
dębowej ramie.
— Nie. Chciałem zapłacić, ale popatrzył na Pamelę i zapytał, czy się nie brzydzę. No to nic
nie dostał. — Piotr odwrócony plecami nawet nie spojrzał na lustro, które noszone z kąta w
kąt unosiło się nad podłogą i odbijało róŜne fragmenty pokoju. Wreszcie oparłem je o ścianę
naprzeciwko kuchennego aneksu. To był piękny obraz: Piotr w dębowej ramie z kawką na
ramieniu, na tle szaronie-bieskiej kuchni. Zasiedliśmy do obiadu. Kawka balansowała na
ramieniu Piotra, kiedy pochylał się, napełniając kieliszki czerwonym winem. Jedliśmy w
milczeniu, mimo Ŝe i krewetki w awokado, i krem z brokułów z migdałami, i sola zapiekana
w szpinaku były rewelacyjne. Dopiero kiedy na stół wjechał tort beŜowy z dwudziestoma
ośmioma świeczkami, kiedy zdmuchnąłem maleńkie płomyczki, ptak załopotał skrzydłami i
wylądował na abaŜurze włoskiej lampy, którą niedawno kupiliśmy w ulubionej galerii.
Skuliłem się ze strachu, kiedy kawka przeleciała nad moją głową.
— Rozumiem, Ŝe mój prezent nie został przyjęty — powiedział Piotr, rzucając na talerz
kawałek tortu. — Dobrze, więc Pamela to będzie twój prezent dla mnie. Za miesiąc są moje
urodziny. Nie musisz jej kupować, tylko przynajmniej zaakceptuj — głos Piotra załamywał
się dramatycznie, nagle wstał, rzucił serwetkę na stół i wyszedł z mieszkania, trzasnąwszy
drzwiami. Siedziałem wpatrzony w lustro. W prostokątnej tafli w dębowej ramie wielki
czarny ptak stał na
2ŚMHJ-3
тг 2
<§•!
abaŜurze z przydymionego szkła. Oboje wyczuwaliśmy, Ŝe dzieli nas otchłań, Ŝe jakaś
wyrocznia skazuje nas na obcość do końca Ŝycia. Jest to wyrocznia biologii, wzajemnie
toksycznej chemii dwóch organizmów. Nigdy nie miałem okazji powiedzieć Piotrowi, Ŝe
jestem uczulony na pióra ptaków. śe kiedyś mało nie przypłaciłem Ŝyciem dowcipu kolegi,
który zamknął mnie na strychu razem z gołębiem. JuŜ teraz czułem drobne fale dreszczy w
okolicy karku, być moŜe był to tylko symptom strachu, ale ptak wyczuwał to najwyraźniej —
jego nieruchoma sylwetka wyraŜała napięcie, w zwierzęcym odruchu obrony udawał, Ŝe jest
częścią lampy, ozdobnikiem na abaŜurze. Nie ruszył się nawet, kiedy nerwowo zacząłem
szukać w kieszeni lekarstwa na odczulenie ani kiedy nalałem sobie szklankę wody, ani kiedy
gwałtownie odchyliłem głowę, połykając pastylkę. Kiedy natomiast otworzyły się drzwi i
stanął w nich Piotr, kawka natychmiast przeleciała na jego ramię. Chciałem zacząć tę
rozmowę i właśnie wtedy zadzwonił telefon. Profesor wzywał mnie do szpitala.
JuŜ w drodze zaczęła się wysypka i poczucie obrzęku. Kiedy wpadłem do kliniki, szatniarka
złapała się za serce na mój widok, a profesor kazał natychmiast zrobić mi zastrzyk.
— OdłoŜymy tę rozmowę na później. Teraz będzie pan spał.
Po kilku godzinach snu wracałem do domu, zaopatrzony przez profesora w zastrzyki
odczulające, tabletki, bezwzględny zakaz przebywania w otoczeniu ptaków i krótką
wiadomość, Ŝe jedzie odwiedzić przyjaciela, który był znakomitym profesorem, ale opuścił
uczelnię i zajął się leczeniem chorych w jakimś starym szpitalu.
— Chcę go namówić na powrót. To dziwak i wariat, ale znakomity fachowiec. Jak wrócę,
porozmawiamy.
Kiedy wróciłem do domu, Piotr siedział na kanapie, tuląc ptaka do siebie, wsłuchany w Piątą
symfonię Beetho-vena.
— Byliśmy z Madame u pana doktora i powiedział, Ŝe kawki są bardzo wyczulone na
muzykę.
Chciałem mu wszystko powiedzieć, ale moją uwagę zwróciły jakieś paczki postawione na
stole.
— Przepraszam, nie zdąŜyliśmy z obiadem, kupiliśmy chińszczyznę, weź sobie, bo myśmy
juŜ jedli, a poza tym musimy ci coś waŜnego powiedzieć.
Z obrzydzeniem odwijałem biały papier, otwierałem styropianowe pudełka, nakładałem na
talerz zbitą kulę ryŜu i strzępy białej kapusty.
— No więc, co musimy panu doktorowi powiedzieć? — Piotr zbliŜał pieszczotliwie swoje
usta do dzioba ptaka. — Musimy mu powiedzieć, Ŝe istnieje w naszym Ŝyciu pewien sekret,
pewna tajemnica, której juŜ dłuŜej nie moŜemy utrzymać, bo nam z tym cięŜko na sercu.
ChociaŜ moŜemy przez to poczuć się odrzuceni przez społeczeństwo.
Z wściekłością zanurzałem widelec w sojowej mazi, a zerkając na Piotra, który patrzył na
kawkę z czułością matki, czułem coś w rodzaju zazdrości. Po prostu nie znałem Piotra
takiego.
— No więc, co musimy panu doktorowi powiedzieć? To nie jest łatwe wyznanie. — Piotr
westchnął cięŜko, postawił sobie kawkę na dłoni i podszedł do stołu.
— No więc, prawda jest taka. Nazywamy się wprawdzie Pamela, zwracają się do nas
Madame i zupełnie dobrze się z tym czujemy, ale tak naprawdę jesteśmy paskudnym, tępym,
brutalnym facetem! — Piotr postawił kawkę na stole i zwinął się ze śmiechu. — Jak mi to ten
weterynarz powiedział, to ja myślałem, Ŝe padnę! No za nic nie chciałem uwierzyć,
tłumaczyłem, Ŝe w sklepie prosiłem o samiczkę, i to z rodowodem, a on mówi: „Proszę pana,
ja jestem weterynarzem dwadzieścia lat, a juŜ na pierwszym roku studiów umiałem odróŜnić
płeć ptaka". A potem mi mówi: „Wie pan, to nie jest trudne, bo są tylko dwie moŜliwości —
albo samiec, albo samiczka". Ja juŜ mu chciałem powiedzieć, Ŝe jest w błędzie, ale co będę
starszego czło-
— 13 —
wieka uświadamiał, tylko mówię: „Ale, panie doktorze, on juŜ się nazywa Pamela!" — Piotr
spowaŜniał nagle. — Wiesz, co to chamidło powiedziało? „Niech pan go po prostu odda! I
zamieni na samiczkę!" — Spojrzał czule na kawkę, która ku mojemu przeraŜeniu zbliŜała się
do mojego talerza. — Oddać Pamelę! Tak po prostu pójść do sklepu i powiedzieć: dziękuję
bardzo, ten ptaszek mi się znudził, poproszę innego. Ja bym takich zwyrodnialców nie
zatrudniał jako weterynarzy! Tak, panie doktorze. — Piotr znowu zwinął się ze śmiechu. —
Mamy pedała! Pamela! Daj łapę! Co trzech pedałów, to niejeden!
Patrzyłem, jak Piotr bierze kawkę w dłonie i niesie w stronę okna, jak opowiada jej o kaŜdym
drzewie i domu widocznym za szybą.
Około północy obudził mnie ból gardła, a kiedy zapaliłem nocną lampkę, zobaczyłem na
rękach małe, czerwone plamki. Gardło puchło niebezpiecznie szybko, wyskoczyłem z łóŜka,
pobiegłem do łazienki i szybko łyknąłem tabletkę.
— Co się dzieje? — usłyszałem zaniepokojony głos Piotra.
— Nic... Nic... Mierzę gorączkę, chyba mam grypę — wszedłem do salonu, ale nie zapaliłem
światła. W pokoju rysowała się czarna, nieruchoma sylwetka ptaka.
Od tego dnia starałem się jak najdłuŜej zostawać w szpitalu. Zacząłem tam jadać obiady, bo
Piotr jakoś stracił zapał do gotowania. Objawy uczulenia były coraz bardziej uciąŜliwe, ale za
kaŜdym razem, kiedy wracałem do domu, zastawałem Piotra z kawką wtuloną w sweter.
Sprawdzał kaŜde jej pióro, oglądał pazurki, na półkach zalegały ksiąŜki o ptakach. Patrzyłem
na to wszystko i coraz wyraźniej rozumiałem, Ŝe Piotr w sklepie zoologicznym kupił sobie
dziecko.
Lekarstwa przestawały skutkować. Całe ciało miałem pokryte czerwonymi plamkami, co
tłumaczyłem uczuleniem na jakiś kosmetyk. Ale ta wysypka była męczarnią.
— 14 —
Zwłaszcza w nocy. Skóra dręczona tysiącami drobnych ukłuć, pochodami niewidocznych
mrówek, które chodziły po całym ciele od stóp aŜ po szyję, nie pozwalały spać, zmuszały do
nieustannego ruchu, do cichych spacerów po ciemnym salonie, tak Ŝeby Piotr się nie obudził.
Tylko nieruchoma sylwetka czarnego ptaka była świadkiem moich męczarni. Sprzedałem
lustro. Nie mogłem znieść obecności dwóch ptaków w jednym pokoju.
Cała sprawa rozwiązała się pewnego chłodnego wieczoru, kiedy wszyscy troje oglądaliśmy
telewizję, a ja wciągnąłem na siebie sweter, który leŜał na kanapie. Po kwadransie złapał mnie
ostry kaszel, a potem zacząłem się dusić. W samochodzie, który Piotr prowadził, nie zwaŜając
na przepisy, ściągnąłem sweter. Wypadło z niego czarne ptasie pióro. W szpitalu natychmiast
zawieziono mnie na salę, gdzie musiałem podpisać zgodę na ewentualną tracheotomię, gdyby
[ Pobierz całość w formacie PDF ]