Śpiąca Królewna - Ross MacDonald, Ksiegarnia, Seria z Jamnikiem (asizemem)
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
//-->Ross MacDonaldśpiąca królewnaPrzełożył Wacław NiepokólczyckiCZYTELNIKWarszawa1978Książkę tę poświęcam Eudorze WeltyRozdział pierwszyW środowe popołudnie wracałem samolotem z Mazatlan dodomu. Kiedy zbliżaliśmy się do Los Angeles, samolot liniiMexicana obniżył lot i wtedy zobaczyłem pierwszy raz namorzu plamę ropy.Rozlała się ta ropa na błękitnych wodach koło Pacific Pointnieregularną plamą, która wydawała się z kilometr szeroka iwiele kilometrów długa. Przybrzeżna platforma wiertniczasterczała przechylona na zawietrzną jak metalowa rękojeśćsztyletu, który ugodził kulę ziemską i toczył z niej czarnąposokę.Przejściem między fotelami nadszedł steward sprawdzając,czy przygotowaliśmy się do lądowania. Zapytałem go, co sięstało z oceanem. Wykonał rękami szeroki południowy gestczyniąc nim aluzję do niedbalstwa Anglos.- Rozlała się w poniedziałek. - Pochylił się nade mną i spojrzałw dół pod skrzydło. - Dziś jest większa niż wczoraj. Proszęzapiąć pas, senor. Za pięć minut lądujemy.Na Lotnisku Międzynarodowym kupiłem gazetę. Plama ropystanowiła temat pierwszej strony. Wiceprezes spółki naftowej,która była właścicielem przybrzeżnej platformy wiertniczej,niejaki Jack Lennox, przewidywał, że wylew zostanieopanowany w ciągu dwudziestu czterech godzin. Lennox byłprzystojnym mężczyzną, o ile można wnosić z fotografii, ale tonie pozwalało stwierdzić, czy mówi prawdę.Pacific Point było jedną z moich ulubionych miejscowości nazachodnim wybrzeżu. Gdy wyjeżdżałem z parkingu portulotniczego, rozlana ropa zagrażająca plażom miejskim unosiłasię jak groźna chmura tuż nad horyzontem moich myśli.Zamiast pojechać do domu, do Zachodniego Los Angeles,zawróciłem na południe, wzdłuż wybrzeża, do Pacific Point.Słońce było już nisko, kiedy tam dotarłem. Ze wzgórza nadprzystanią widziałem tę ogromną plamę rozciągającą się namorzu jak przedwczesna noc.W najbliższym punkcie dzieliło ją zaledwie kilkaset metrówod brzegu i dobrze już przekroczyła ciemnobrązowy paswodorostów, który stanowił coś w rodzaju naturalnejprzegrody. Tu i tam krążyły motorówki rozpylające chemikaliana krawędzi plamy. Były to jedyne łodzie, jakie widziałem.Biała plastykowa bariera zamykała wejście do przystani, a nadnią krążyły mewy, które też wyglądały jak z białego plastyku.Zjechałem w dół do plaży publicznej, i wzdłuż niej napiaszczysty cypel, który częściowo otaczał przystań. Jacyśludzie, w większości kobiety i dziewczęta, stali na skraju wodyzwróceni twarzami ku morzu. Zupełnie jakby wyczekiwalikońca świata albo jakby koniec świata już nadszedł i oni mielisię już nigdy więcej nie poruszyć.Zaczynał się leniwy przypływ. Jakiś czarny ptak o ostrymdziobieszamotałsięnajegofali.Ptakmiałpomarańczowoczerwone oczy, które jak gdyby płonęły zgniewu, ale i był tak wymazany ropą, że początkowo niepoznałem, że to perkoz.Kobieta w białej bluzce i obcisłych spodniach weszła po udado wody i pochwyciła perkoza trzymając mu głowę, aby jej niemógł dziobnąć. Kiedy wracała w moją stronę, zauważyłem, żebyła przystojną dziewczyną o ciemnych oczach tak samogniewnych jak u ptaka. Jej wąskie stopy pozostawiały namokrym piachu pięknie uformowane ślady.Spytałem, co chce zrobić z tym perkozem.- Zabrać do domu i obmyć z ropy.- Wydaje mi się, że on tego nie przeżyje.- Nie, ale może dzięki temu ja przeżyję.Odeszła przyciskając do białej bluzki czarne, szamocące sięstworzenie. Poszedłem za nią stąpając po śladach jejeleganckich stóp. Spostrzegła to i odwróciła się.- Czego pan chce?- Powinienem panią przeprosić. Nie chciałem panizniechęcać.- Nie szkodzi - odparła. - To prawda, że niewiele z nich zostajeprzy życiu, jeśli wpadły w ropę. Ale udało mi się uratować kilkapod Santa Barbara.- Jest pani ptasim ekspertem.- Zaczynam nim być dla samoobrony. Moja rodzina ma udziałw tej nafcie.Wskazała ruchem głowy przybrzeżną platformę wiertniczą.Potem nagle obróciła się na pięcie i odeszła. Stałem ipatrzyłem, jak idzie spiesznie na południe trzymającnieszczęsnego perkoza w ramionach, jakby to było jej dziecko.Poszedłem za nią aż do mola, które zamykało przystań odpołudnia. Jedna z motorówek otworzyła barierę i wpuściła dośrodka pozostałe. Podpływały do mola i cumowały.Wiatr się zmienił i poczułem zapach unoszącej się na wodzieropy. Pachniała jak coś, co umarło, lecz nie chciało odejść.Przy nabrzeżu była restauracja z neonem na dachu „Potrawymorskie - Blanche”. Byłem głodny, więc skierowałem się wtamtą stronę. Przy drugim końcu długiego budynku stały nanabrzeżu beczki z chemikaliami, jakieś maszyny, stosycembrowin studni wiertniczej. Robotnicy wysiadali zmotorówek na pomost.Podszedłem do starego wygi o spękanej od słońca podkaskiem ochronnym twarzy. Zapytałem, jak się przedstawiasytuacja.- Mamy zakaz mówienia na ten temat. To sprawa spółki.- Lennoxa?- Chyba tak.Do naszej rozmowy wtrącił się tęgi brygadzista. Miał czarneplamy ropy na ubraniu, a jego teksaskie buty na wysokichobcasach były nią całe przesiąknięte.- Pan z prasy?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]