Śnieżne skrzydła - Constantin Chirita, Klub siedmiu przygód
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
//-->Tytuł oryginału rumuńskiego:„Aripi de zäpadä"Editura AlbatrosROZDZIAŁ I1Jak co roku, z początkiem wakacji zimowych, przedGwiazdką, wielkie schronisko usadowione ryzykownie nadśredniowiecznym miasteczkiem zostało zajęte przez młodzieższkolną, która zawładnęła nie tylko wszystkimi sypialniami,jadalnią, kuchnią, salami gier i zabaw, ale również pobliskimistokami i trasami zjazdowymi. Napadało już sporo śniegu, anieraz jeszcze nocą sypało wielkimi płatkami, które łagodnieopierały się ciemności; natomiast w ciągu dnia słońce nieskąpiło blasku, śląc z daleka przyjazne promienie, które nietopiły śniegu, ale nie pozwalały zmarznąć; wichry kłębiły sięzwykle w innych kotlinach i tylko nad ranem przez parę godzinhulały tutaj w białych, puszystych wirach, lecz prędko cichły,żeby nie wystraszyć młodzieży.,,Była piękna pogoda" — opowiadali później ci, co chcieli daćdo zrozumienia, że kiedy indziej trafili tam na strasznezamiecie i zawieruchy. „Wymarzona pogoda na zawodynarciarskie" — mówili inni, dumni z sypiącego się im zarostu,chcąc popisać się tym, że są już weteranami zimowych igrzysksportowych. ,,Było cudownie!" — mówili wszyscy bez wyjątku. Irzeczywiście, było cudownie.Spotkała się tam młodzież licealna z całego kraju.Co chwila zawierano nowe znajomości, zawiązywano izrywano przyjaźnie, tworzono grupki, podejmowanowspółzawodnictwo, organizowano treningi i pokazybrawurowej jazdy, kończące się nieraz upadkiem lubmimowolnym lądowaniem, tak zabawnym, że widzo wieśmieli się do rozpuku; ścierały się, zwłaszcza wśródprofanów, coraz to inne, stanowcze i... zmienne prognozy,wieczorem zaś, przed pójściem spać, nie było końcakawałom. Pomysłowość w tej dziedzinie zdawała sięniewyczerpana. Już pierwszego wieczoru zwołanowszystkich do sali kinowej na spotkanie ze sławnym TonimSailerem, który miał przybyć w związku z premierąswojego filmu. Zaraz po seansie zjawił się on w groniewielbicieli. Rzekłbyś, że zeszedł z ekranu, nosił bowiem tensam strój, co w ostatniej scenie filmu. Posypały się py taniai odpowiedzi, z przejęciem proszono o autografy aż dochwili, kiedy ów mistrz olimpijski i aktor filmowyzaklaskał w dIonie prosząc o ciszę. Odczekał, aż umilkłyostatnie szepty, i przedstawił się zebranym: Hans Bürger,uczeń ostatniej klasy liceum plastycznego. Ten pierwszykawał spowodował lawinę dalszych! Czego tam niewymyślono! Na dwa dni przed rozpoczęciem zawodów ktośprzylepił afisz oznajmiający, że po kolacji przybędzie doschroniska para mistrzów w kombinacji alpejskiej.Punktualnie o ustalonej porze ze trzydzieści par narciarzywpadło do sali drzwiami i oknami, wyskoczyło spod krze -seł, a nawet zsunęło się z góry po filarach. Widzo wiejednak byli przygotowani na taki kawał. Przynieśli torbymąki, śniegu i sadzy, mieli też z sobą liny, sznury, bandażei druty. Migiem obezwładniono rzekomych mistrzów,usmarowano ich jak nieboskie stworzenia i w triumfalnympochodzie zaniesiono na pierwsze piętro, by zrzucić ich nauprzednio przygotowane kupy śniegu. Zapewne nie przezprzypadek, lecz w odwecie za gwałtowny protest, jedną z parbardziej niż inne natarto śniegiem i sadzą, a później wytarzanow zaspie. Para ta bowiem wyrywała się zawzięcie i krzyczałanajgłośniej: „My naprawdę jesteśmy mistrzami!” I byli nimirzeczywiście. Wszystko jednak dobrze się skończyło, gdyżmłodzi mistrzowie mieli poczucie humoru, a ich napastnikówsparaliżował nagle blady strach, gdy przekonali się, z kim majądo czynienia.W tej powodzi kawałów, kiedy nawet kierownik schroniskaprzeobraził się w angielskiego dżokeja, nieśmiała zaś iwystraszona dziennikarka musiała grać rolę jego żony, niemogło, naturalnie, obyć się bez tego, by ktoś nie wpadł na
[ Pobierz całość w formacie PDF ]